Warriors, po naszemu Wojownicy, pobili rekord 15 zwycięstw na początek sezonu, gromiąc spisujących się katastrofalnie Los Angeles Lakers. Legenda Lakers Kobe Bryant trafił w tym meczu jeden z 14 rzutów, zdobył cztery punkty i kilka dni później zapowiedział zakończenie kariery po tym sezonie.
Lider Warriors Stephen Curry, nie przemęczając się zbytnio, rzucił 24 punkty. Można powiedzieć, że dokonała się symboliczna zmiana warty. Piętnaście wygranych na początku sezonu mieli Washington Capitols, ale to było w prehistorii, bo w sezonie 1946/1947, oraz Houston Rockets, już w naszej epoce, w sezonie 1993/1994.
Wkrótce nikt o tym nie będzie pamiętał, skoro jest nowy rekord. Ale nie o rekordy tu idzie, tylko o to, że Warriors grają porywającą koszykówkę, jakiej nie było w lidze od lat, mimo że nie brakowało wspaniałych drużyn.
To magiczna i ekscytująca gra – zgadzają się wszyscy. Koszykówka, o której mówi się: „run and gun", biegnij i rzucaj. Warriors wypowiadają rywalom wojnę totalną i nie dają im szans. Grają jak w streetball, koszykówkę uliczną, szybko i efektownie. Nie przejmują się schematami, ciągle zmieniają pozycje, rzucają za trzy punkty jak szaleni i nie zniechęcają się, nawet gdy nie trafiają. Ale na ogół trafiają. Były już drużyny grające w taki sposób i na ogół kończyło się to dla nich katastrofą. Tymczasem Warriors udowadniają, że w tym szaleństwie jest metoda.
Główny mag to oczywiście Stephen Curry (jego sylwetkę prezentowaliśmy w „Plusie Minusie"), który ma licencję na strzelanie z każdej pozycji. Najlepszy gracz poprzedniego sezonu wprawia kibiców i rywali w osłupienie. Już nikt nie mówi, że to gwiazda, która na moment rozbłysła i zaraz zgaśnie.