Poniedziałek był jednym z najbardziej tragicznych dni w historii Tour de Pologne. Nazajutrz na starcie do czwartego etapu w Jaworznie hostessy były ubrane na czarno, zabrakło wesołej muzyki towarzyszącej podpisywaniu listy startowej, żartobliwych wywiadów, nieczynne było kolorowe miasteczko rowerowe dla dzieci.
Organizatorzy przemalowali bramę startową z żółtego koloru na czarny. Kolarze rozpoczęli jazdę po minucie ciszy, na czele – niektórzy ze łzami w oczach – zawodnicy grupy Lotto-Soudal, której członkiem był Lambrecht.
– Dziś nie ma wyniku, nie ma pomiaru czasu, nie ma ścigania się. Chcemy uczcić tragicznie zmarłego kolarza – mówił dyrektor wyścigu Czesław Lang. Ten etap wyglądał jak kondukt żałobny.
Wypadek na prostej drodze
Dzień wcześniej, w wyniku obrażeń odniesionych po upadku w miejscowości Bełk na 48 kilometrze trasy trzeciego etapu, na stole operacyjnym szpitala w Rybniku zmarł Belg Bjorg Lambrecht. Miał 22 lata, był uważany za jeden z największych talentów belgijskiego kolarstwa. Zawodnik wpadł do rowu i uderzył klatką piersiową w betonowy przepust. Obrażenia wewnętrzne były na tyle poważne, że Lambrecht nie nadawał się do transportu helikopterem.
Wiele wskazuje na to, że śmiertelny wypadek był nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. – Droga była prosta, asfalt idealny, kibiców mało, tempo – 35 km na godzinę. To jest prędkość, którą się jedzie po ulicy. Nieszczęśliwy wypadek z tragicznymi skutkami – mówi „Rzeczpospolitej" Przemysław Niemiec, były kolarz, odpowiedzialny za przygotowanie trasy.