Na ulicach Drammen przewaga Kowalczyk nad Aino Kaisą Saarinen w klasyfikacji sprintu zmniejszyła się ze 144 pkt do 98, a stosunki polsko-norweskie przeszły kolejny kryzys. To już nie jest przejściowe ochłodzenie, raczej epoka lodowcowa.
Wszystko przez sytuację na jednym z wiraży finału. Niedaleko przed nim, na zjeździe, prowadząca od startu Polka straciła przewagę nad Marit Bjoergen. Zrównały się, Justyna weszła w zakręt od wewnętrznej strony, bardzo szeroko. Ich narty się zetknęły, Kowalczyk nie była w stanie postawić swojej na śniegu. Straciła równowagę i, przewracając się, podcięła Marit, ale ta po lekkim zachwianiu ruszyła dalej. W stronę kolejnego zwycięstwa w Pucharze Świata.
Kowalczyk długo nie miała ochoty wstać. Metę minęła prawie minutę później niż zwyciężczyni, z chmurną miną, nie biegnąc, tylko idąc, bo przy kolizji z Norweżką złamała kijek. Bjoergen, widząc ją w strefie finiszu, odwróciła wzrok, Polka go zresztą nie szukała.
– Jak można mieć wątpliwości, czy Bjoergen była winna? Nie było widać w telewizji, że najechała Justynie na nartę? – pytał w rozmowie z „Rz” trener Aleksander Wierietielny. Polska ekipa protestu jednak nie złożyła. – Przecież jury uznało, że wszystko było w porządku. Nie uznaliby nam protestu – tłumaczył Wierietielny. Był wściekły, Justyna też jest przekonana, że Marit przyczyniła się do jej upadku. Bjorgen odpowiada, że to Polka pojechała za szeroko. W sprintach tak już bywa. Raz ty komuś, raz on tobie.
Polska mistrzyni olimpijska została liderką klasyfikacji sprintu, wyprzedzając nieobecną Petrę Majdić, ale chciała już wczoraj zapewnić sobie małą Kryształową Kulę za tę konkurencję, jedyne trofeum, jakiego jeszcze nigdy nie zdobyła. Wystarczyłoby, gdyby przybiegła na metę przed Saarinen.