Wspomnienie Bohdana Tomaszewskiego - z archiwum "Rzeczpospolitej"
Spośród wielkich sprinterów zapamiętałem go najmocniej. Był milczący, spokojnie rozglądał się dokoła, kiedy wychodzili na stadion. Krok miał stosunkowo krótki, ale szybki, rytmiczny. Z budowy przypominał trochę przyciężki posąg czarnego bożka o delikatnie rzeźbionych mięśniach. Kiedy Bob Hayes w biegu na 100 metrów prześcigał wszystkich na igrzyskach w Tokio (1964), miał 21 lat.
Już przed olimpiadą zagięli na niego parol menedżerowie amerykańskiego futbolu. Jego idealna budowa, 86 kilogramów i piorunująca szybkość na starcie oraz na pierwszych pięćdziesięciu metrach - to były wprost bezcenne cechy przyszłego futbolisty. Wszyscy przyznawali mu z góry pierwsze miejsce przed finałem setki, więc menedżerowie futbolu zacierali ręce: "Niech zdobędzie złoty medal, to my go potem poprosimy do siebie, będzie gwiazdą i u nas. Przyniesie górę dolarów".
W Tokio w półfinale Hayes osiągnął czas 9,9 sekundy. Od startu do mety pędził jak czarna kula. Drugi był nasz Wiesław Maniak - 10,1. Oczom nie wierzyłem, ale powiał wiatr przekraczający normę. W niespełna dwie godziny później był finał. Pięciu czarnoskórych i trzech białych - Niemiec, Amerykanin i Polak. Prowadzili ich tunelem na boisko. Hayes szedł tuż przed Maniakiem. Poruszał nerwowo ramionami. Po karku spływały mu strugi potu. "On bał się - opowiadał Polak. - Wyprowadzali nas jak lwy na arenę".
Długa cisza, kiedy klęczeli, a potem tylko przejmujący brzęk bloków, gdy targnęli się do przodu. Hayes był pierwszy od początku do końca, wygrał w 10 sekund. Biegł dalej za metą i raptem zatrzymał się - stał z uniesioną ręką, jakby zamarł w zachwycie. Był tak piękny w bezruchu, potężny i dostojny, że fotoreporterom zabrakło odwagi, by podbiec blisko. Onieśmieliła ich ta chwila. Nawet oni wyczuli, że teraz chce być sam ze sobą. Maniak był czwarty - pierwszy na świecie wśród białych.