Warto oglądać treningi. Droga jest prosta – w centrum, tuż obok dworca kolejowego, znajduje się stacja kolejki linowej, skipass w dłoń i czerwone gondole czekają. Dobrze to miejscowi wymyślili – na ściankach wagoników widać nazwiska i flagi narodowe zwycięzców zjazdu w Hahenkamm Rennen. Każdy patrzy i pamięta.
Podjeżdża zatem Jean-Claude Killy, cztery osoby wskakują na podgrzewane siedzenia, narty w boczne kieszenie i jazda w górę. Po lewej góry i wielkie sosny, po prawej wielki Streif.
Gondola płynie kilkanaście minut. Stąd już tylko kilkadziesiąt metrów – albo narty na jednej z 21 tras, albo jak najbliżej czerwonych siatek okalających trasę zjazdową. Trening jest w porze wyścigu, o 11.45, więc śmiało można połączyć jedno z drugim. Kto chce, może stanąć za budynkiem startowym. Widać stąd serwismenów, którzy na kolanach wcierają i wycierają ślizgi, no i sportowych bohaterów Austrii.
Trzeba to jasno napisać – w Kitzbühel podczas wyścigów z Koguciego Grzbietu dla miejscowych liczy się zwycięzca w zjeździe. Kombinacja, slalom, supergigant (ten najbliższy w piątek o 11.30, transmisja w Eurosporcie) są oczywiście ważne, ale najważniejsze, kto brutalnej trasie pokaże swą przewagę.
Bohaterowie przybywają, jeszcze stresu nie widać. Hannes Reichelt pozuje z nastolatkami do wspólnych fotek. Bode Miller na okrzyki gapiów reaguje uśmiechem, macha ręką i też pozdrawia. Jest trochę jak tutejszy, bo przecież od dawna reklamuje na kasku Soelden czyli Tyrol, i mówi po niemiecku.
Widać rozgrzewkę, więc panie chętniej robią sobie przerwę w nartach i patrzą zachwycone, jak muskularni mężczyźni w obcisłych kombinezonach z napisem „Power Austria" prężą muskuły, machają nogami, łapią lekarskie piłki, podskakują.
Spiker woła, że czas, trzeba biec na drugą stronę, by zobaczyć bramkę startową. Wiele nie widać, z najlepszych miejsc tylko pierwszy szus, potem skręt w lewo i skok w przepaść, czyli w Mousefalle, po paru sekundach gdzieś daleko w dole wyłania się mała sylwetka pędzącego narciarza i zaraz znika za kolejnym zakrętem.