Nie ma wyścigu bez coraz groźniej wyglądających upadków. Kolarze są coraz lepiej wytrenowani, mają lepszy sprzęt, w walce o zwycięstwa, punkty do rankingu, które zapewniają im później lepsze kontrakty, podejmują maksymalne ryzyko.
W Polsce jeden z najbardziej spektakularnych wypadków miał miejsce blisko pięć lat temu. Na finiszu 2. etapu Tour de Pologne w Katowicach Holender Dylan Groenewegen odbił w prawo, dziś wiadomo, że celowo, blokując drogę swojemu rodakowi Fabio Jakobsenowi. Poszkodowany uderzył w barierki przy prędkości 80 km/godz. Był w stanie śpiączki farmakologicznej. Istniało zagrożenie utraty życia. Miał urazy twarzoczaszki, stracił niemal wszystkie zęby. Rehabilitacja trwała blisko dziewięć miesięcy. Wrócił do startów.
Upadali jak kostki domina
Katowicki przypadek był czytelny. Zawinił przede wszystkim człowiek, dopiero w dalszej kolejności warunki. Finisz przed halą „Spodek” prowadził z górki, przez co kolarze przekraczali zdroworozsądkową prędkość. Po wypadku dyrektor Tour de Pologne Czesław Lang zrezygnował z tego sprintu. W kolejnych edycjach wprowadził też na metach dodatkowe zabezpieczenia.
Czytaj więcej
Międzynarodowa Unia Kolarska (UCI) zakazała stosowania tlenku węgla poza placówkami medycznymi. Metoda stosowana przez najlepszych kolarzy, w tym Tadeja Pogacara i Jonasa Vingegaarda, wzbudzała wiele wątpliwości.
Ale zdarzeń, w których kolarze upadają, odnoszą ciężkie kontuzje jest bez liku i należą najczęściej do nieprzewidywalnych. W ubiegłym roku podczas Wyścigu Dookoła Kraju Basków wypadkowi uległ dwukrotny zwycięzca Tour de France Jonas Vingegaard. Najpierw upadł jeden kolarz, za nim kolejni, wśród nich właśnie Duńczyk. Stracił blisko miesiąc. Nie był w stanie powalczyć z Tadejem Pogacarem o żółtą koszulkę w Tour de France. Prawdopodobnie wypadek spowodowała nierówność na jezdni.