Kiedyś na loty w Planicy czekaliśmy z niecierpliwością i wzruszeniem, bo czekały tam na Adama Małysza i Kamila Stocha wielkie Kryształowe Kule, ale temu finałowi w cieniu góry Triglav, takie polskie uczucia nie towarzyszą.
Nie ma uzasadnionych powodów do radości, czy choćby do małego optymizmu – jaki sezon, taki też finał w Planicy: z siódemki skoczków przywiezionych do Słowenii przez Łukasza Kruczka ledwie dwóch (Stoch i Andrzej Stękała) zdobyło w czwartek pucharowe punkty, ale i tak pełnili role drugo-, jeśli nie trzecioplanowe.
Ze słów polskiego mistrza olimpijskiego po 15. miejscu nie dowiemy się znów niczego poza sztampą. – Skoki solidne, bez rewelacji, trzeba skakać lepiej, wygrał najlepszy – mówił Kamil Stoch, co dla słuchających i czytających ciekawych treści oraz rzeczowych diagnoz wciąż nie niesie.
Można tę wstrzemięźliwość rozumieć, zwłaszcza po sezonie, w którym szczytem szczytów było szóste miejsce w Niżnym Tagile i trzecie z drużyną w Zakopanem, można pojąć, że trudno szukać resztek motywacji jeśli trener kadry parę tygodni wcześniej ogłosił rezygnację. Nastrój niemocy, jaki od miesięcy towarzyszy startom reprezentacji Polski, zapewne potrwa już do końca zawodów PŚ, choć chciałoby się życzyć Stochowi i spółce, by chociaż ostatniego dnia, w niedzielę, skoczyli jak kiedyś.
Polskie skoki są w dołku, wyniki z Planicy nie mają dla kadry znaczenia, jaka różnica, czy Stoch zakończy rywalizację na końcu drugiej, czy na początku trzeciej dziesiątki na świecie. Emocje (choć chyba także umiarkowane) może przynieść wybór nowego trenera Polaków, ale to już sprawa po Pucharze Świata.