Rz: W tym sezonie już siedem razy stawała pani na podium, więcej niż Adam Małysz, Tomasz Sikora i wszyscy Polacy w sportach zimowych razem wzięci. Czuje się pani polską królową nart?
Justyna Kowalczyk: O nie, nawet nie chcę się z nikim porównywać. Mam na trasie kilkadziesiąt przeciwniczek i naprawdę nie potrzebuję wynajdywać sobie następnych rywali. Cieszę się tym sezonem, smakuję go, ciężko pracowałam na wszystkie miłe chwile, ale na razie myślę tylko o tym, by dobiec do końca. Dopiero potem dam się namówić na podsumowania.
Ale w Pucharze Świata już widać koniec...
Jest jeszcze siedem biegów, następny jutro w Sztokholmie, w sprincie. Muszę zebrać te resztki sił, które jeszcze we mnie zostały. W tym sezonie były już miejsca na podium, bieg w czerwonej kamizelce liderki PŚ w klasyfikacji dystansów, ale też kryzysy, choroba. Najbardziej zapamiętam zwycięstwo w Canmore w biegu łączonym. Nie wygrywałam w Pucharze Świata często, więc ciągle to jest dla mnie wyjątkowe przeżycie. Sezon jest bardzo wyczerpujący. Zmiany tras, stref czasowych, klimatu dają w kość. Ale nie narzekamy, w cierpieniach na trasie wszystkie jesteśmy równe. Pewnie dlatego tak się nawzajem szanujemy.
A nie zazdrościcie czasami tym, którzy mają trochę lżej?