Kiedy na skoczni nie ma Simona Ammanna, Gregor Schlierenzauer i jego austriaccy koledzy od razu latają dalej. Szwajcaria nie jest w stanie zebrać silnej drużyny, więc mistrz obu indywidualnych konkursów mógł szybciej wrócić do domu, a na Austriaków od pierwszego skoku Wolfganga Loitzla nie było siły. Takiej czwórki – skakali jeszcze Thomas Morgenstern i Andreas Kofler – nie ma nikt na świecie.
Polacy skakali na medal tylko w serii próbnej. Później, szczególnie w pierwszej serii, przeciętnie. Nie zawiódł Stefan Hula (129 m), ale Kamil Stoch, który zaimponował podczas treningu dalekim lotem na 135 metrów, tym razem wyraźnie spóźnił odbicie i wylądował 8,5 metra bliżej.
Łukasz Rutkowski, który podczas niedzielnego treningu wygrał rywalizację o miejsce w drużynie z Krzysztofem Miętusem, był jeszcze słabszy (123 m). Gdyby nie Małysz, skaczący w Whistler jak nakręcony, Polaków nie byłoby w finale. Tak jest od lat i nic się nie zmienia. To Małysz jest motorem napędowym drużyny, on bierze na plecy cały ciężar, tylko dzięki niemu ludzie skoków wrócą do Polski w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Dobrze, że przynajmniej druga seria była nieco lepsza wykonaniu młodszych kolegów Adama. Poprawił się Rutkowski (127,5), a Stoch pokazał, że gdyby miał mocne nerwy, to już dziś byłby w światowej czołówce. 134,5 metra to miara jego talentu i możliwości, ciągle niewykorzystywanych w pełni.
– Cieszę się bardzo z tego skoku, bo będę mógł wrócić do Polski z podniesioną głową