Skoro w sobotę wiatr ustawiał czerwone chorągiewki na strzelnicy poziomo nad śniegiem, trudno było liczyć na dobre strzały najlepszego z Polaków. Po każdej stracie znów mijał rywali na trasie biegu masowego, był czwarty, trzeci, nawet drugi przed ostatnim strzelaniem, ale dwa pudła ponownie zepchnęły go na piąte miejsce. Na finiszu wyprzedził go jeszcze Niemiec Michael Roesch, za co później grzecznie przeprosił, gdy czekali na wejście na podium (nagrody wręcza się ósemce).
W niedzielnej sztafecie Sikora biegł na trzeciej zmianie, wyprowadził drużynę z 22. miejsca na dwunaste. Wiatr ucichł niemal kompletnie, więc i na strzelnicy było lepiej. Polacy skończyli zawody na 13. pozycji - o pięć za daleko, by marzyć o igrzyskach. Wsparcia młodych dla lidera na razie nie ma.
Polskie biatlonistki do Vancouver pojadą za to na pewno. W sobotę w sztafecie były szóste. Niby daleko za gwiazdami z Rosji i Niemiec, ale dla skromnej czwórki dziewczyn trenerki Nadii Biłowej to jest wymierny sukces. W nagrodę było zaproszenie na podium, prezenty i kwiaty oraz pamiątkowe zdjęcia robione ręką Tomasza Sikory.
Mistrzostwa zakończył złotą klamrą w sztafecie Ole Einar Bjoerndalen – dostał zmianę od Halvarda Hanevolda z dwudziestoma sekundami straty do Christopha Sumanna i pięknie zemścił się na Austriakach za porażkę w biegu masowym. Po ostatnich strzałach był już za plecami rywala, a na mecie miał przewagę kilkunastu sekund. Trzy tytuły indywidualne, jeden drużynowy – złoty Norweg ma zadziwiającą zdolność odzyskiwania sił.
Swoje chwile przyjemności mieli w końcu w PyongChang także Rosjanie. Było ich na trybunach najwięcej. Słychać i widać ich było też przed hotelami, czasem nadmiernie wyczerpanych radością.