25-letni Meksykanin obronił pas mistrza świata organizacji WBC w wadze średniej i potwierdził aspiracje do tego, by być uznawanym za następcę Floyda Mayweathera Jr. i Manny'ego Pacquiao. Być może nie dorównuje im jeszcze klasą sportową, ale to on jest dziś królem pay-per-view.
Amir Khan, cztery lata starszy Anglik pakistańskiego pochodzenia, do momentu nokautującego uderzenia radził sobie zupełnie dobrze i wydawało się, że prowadzi, ale karty punktowe, na których u dwóch sędziów wygrywał Alvarez, temu przeczą. Glenn Feldman (48:47) i Glen Towbridge (49:46) łaskawszym okiem patrzyli na faworyta. Tylko Adalaide Byrd (48:47) widziała przewagę wicemistrza olimpijskiego z Aten (2004).
Khan dał się skusić gigantycznemu honorarium (zarobi 13–14 mln dolarów) i chyba po cichu wierzył, że może przewrócić bokserski świat do góry nogami. Tym bardziej że scena do takiego wydarzenia była przednia. Oddana do użytku w ubiegłym miesiącu T-Mobile Arena (koszt 375 mln dol.), do tego data najlepsza z możliwych (meksykańskie święto Cinco de Mayo, które od dawna żywi się wielkimi walkami).
Początkowo Khan utrudniał życie rudowłosemu Meksykaninowi, ale w szóstym starciu popełnił poważny błąd i „Canelo" („Cynamon") bezlitośnie to wykorzystał. Strzelił potężnym prawym nad nisko opuszczoną lewą ręką Anglika i było po wszystkim. To jego 47. zwycięstwo, przegrał tylko z Floydem Mayweatherem Jr. trzy lata temu, zarobił krocie (ile, to zależy od sprzedaży PPV, miał zagwarantowane 3,5 mln). Teraz wraz z promotorem Oscarem De La Hoyą będzie musiał odpowiedzieć na pytanie, co dalej.
W kolejce czeka już król nokautu Kazach Giennadij Gołowkin, posiadacz trzech mistrzowskich pasów. I choć mało prawdopodobne, by w tym roku doszło do jego walki z Alvarezem (ryzyko dla „Canelo" byłoby zbyt duże), to De La Hoya musi uważać, by nie przedobrzyć, gdyż Meksykanie nie cenią bojaźliwych mistrzów.