W Innsbrucku polski mistrz był niezwyciężony w każdym z trzech pięknych skoków, z serią próbną włącznie. Odległości: 131, 130 i 128,5 m. Zaczarował rywali, zaczarował Bergisel, wygrał z uśmiechem na ustach, nic sobie nie robiąc z deszczu, wiatru, przeliczników i obniżanych belek startowych. Wyprzedził Daniela Andre Tande i Andreasa Wellingera, nie zostawiając dla nich wiele uwagi i braw.
Kto chciał, ten liczył, że to 25. zwycięstwo pucharowe Stocha, 50. raz wszedł on na podium, że prowadzi z przewagą 64,5 pkt nad Wellingerem i 67,5 pkt nad Kobayashim. To bardzo dużo, trzy spokojne skoki w Bischofshofen (trzeba się zakwalifikować) powinny załatwić sprawę obrony tytułu.
Jednak okoliczności tego sukcesu są takie, że każą przede wszystkim myśleć o tym, czy Polak dołączy do klubu niezwyciężonych, w którym jest tylko Sven Hannawald, czy wydarzenia w sobotę na Stadionie im. Seppa Bradla (pierwszego zwycięzcy TCS) w Bischofshofen będą wspominane przez długie lata nie tylko w Polsce. Trzecia lewa wzięta, jak nie marzyć o tej czwartej?
Teraz trochę żal, że organizatorzy nie mieli takiej fantazji jak zimą 2011/2012 roku, gdy na 60-lecie turnieju oferowali milion franków szwajcarskich nagrody dla tego, kto powtórzy wyczyn Hannawalda. Może wierzyli, że nie trzeba będzie płacić. Teraz tej śmiałości im zabrakło.
Stoch pozostaje po swojemu odporny na cały ten zgiełk i można go zrozumieć. Przed kamerami telewizyjnymi nie dał się sprowokować do śmiałych zapowiedzi i wybuchów szczęścia. Naprawdę szeroko uśmiechnął się tylko wtedy, gdy gratulacje złożyła mu żona, pani Ewa Bilan-Stoch.