Eddie Hearn, promotor Anglika, dzięki tej wygranej znów może rozdawać karty w wadze ciężkiej. 30-letni Joshua ponownie jest w posiadaniu pasów WBA, IBF i WBO. Ma też ten mniej znaczący – organizacji IBO. W Ad-Dirijji pierwszy raz od 2016 roku wchodził do ringu bez nich. Wtedy w drugiej rundzie znokautował Charlesa Martina i zabrał mu tytuł organizacji IBF. Kolejne, pasy WBA oraz IBO, zdobył rok później, wygrywając przed czasem z Władimirem Kliczką. Pas WBO odebrał w 2018 roku Josephowi Parkerowi.
Ale sześć miesięcy temu wszystkie je stracił, przegrywając w Madison Square Garden z niedocenianym Andym Ruizem Jr., który jest jego rówieśnikiem. To była największa bokserska sensacja tego roku. W rewanżu mierzący prawie dwa metry Anglik był znacznie lżejszy niż w Nowym Jorku, ważył najmniej od pięciu lat (107,5 kg), a jego znacznie niższy rywal aż 128,7 kg, czyli dużo więcej niż 1 czerwca, gdy nokautował Joshuę.
Gładkie zwycięstwo
Faworytem sobotniej wojny na pustyni w notowaniach bukmacherów był Joshua, choć wielu ekspertów stawiało na Ruiza Jr., przekonując, że znów wygra przez nokaut i to będzie koniec wspaniałej kariery syna nigeryjskich emigrantów.
Z Ad-Dirijji, gdzie w ekspresowym tempie wybudowano mieszczący 15 tysięcy stadion, napływały wieści o smutnych oczach byłego mistrza, braku uśmiechu, co miało sugerować, że Joshua obawia się Ruiza Jr. i nie wierzy w udany rewanż. Tym bardziej że broniący po raz pierwszy mistrzowskich pasów jego pogromca tryskał energią, uśmiechał się od ucha do ucha i obiecywał powtórkę czerwcowych wydarzeń.
Zdaniem fachowców Joshuę mogła uratować tylko żelazna taktyka. Miał walczyć tak jak Muhammad Ali w rewanżu z Leonem Spinksem w Nowym Orleanie w 1978 roku lub jak Lennox Lewis z Davidem Tuą 22 lata później w Las Vegas. Dużo lewych prostych i unikanie jak ognia wymian w półdystansie miało być najlepszą receptą na słodką zemstę.