Wieko trumny zamkną na stadionie w Lille tenisiści Francji i Chorwacji, którzy ostatni raz rywalizować będą według starej formuły, co oznacza mecze do trzech wygranych setów, dwa single w piątek, debel w sobotę i dwa kolejne single w niedzielę. Ostatni raz jedna z drużyn może też liczyć na wsparcie publiczności, bo jest gospodarzem finału i – co za tym idzie – miała prawo wyboru nawierzchni.
To część daviscupowej alchemii, wybór nawierzchni był zawsze pierwszym taktycznym pojedynkiem, jeszcze zanim gracze wyszli na kort. W niektórych reprezentacjach decydujące znaczenie miał głos tenisisty nr 1 – tak było ostatnio np. w reprezentacji Polski (decydował Jerzy Janowicz), są drużyny, np. Hiszpanie, które z każdym chcą grać na korcie ziemnym, i są takie, które stawały przed dylematem: wybieramy to, co lubimy, czy raczej to, czego nie lubią rywale.
Egoizm górą
Puchar Davisa to była perła w koronie tenisa w czasach, gdy nie zorganizowano jeszcze zawodowych rozgrywek w dzisiejszym rozumieniu (powstały pod koniec lat 60., gdy zaczęła się tzw. era open, czyli zawodowcy uzyskali prawo gry w turniejach wielkoszlemowych).
Wówczas sformułowanie „daviscupowy gracz" było nobilitujące, szczególnie w krajach, gdzie kandydatów do występu w reprezentacji nie brakowało. I sprawa najważniejsza: Puchar Davisa to była jedyna okazja, by tenisista zagrał dla ojczyzny, bo przez resztę roku grał dla siebie. Zanim gwiazdorzy tego sportu stali się finansowymi krezusami i medialnymi celebrytami, to miało znaczenie.
Potem już nie dla wszystkich. Byli tacy jak John McEnroe, który pomimo sławy, majątku i cholerycznego usposobienia przez całą karierę pozostał najwierniejszym łańcuchowym psem Pucharu Davisa, ale z czasem większość gwiazdorów rozgrywki te zaczęła traktować wybiórczo.