Gdyby było normalnie tenisistki siedziałyby już w samolotach do Azji i planowały kalendarz startów w Chinach, Japonii i Korei. Jednak nie zostało z niego prawie nic, przede wszystkim dlatego, że wycofały się Chiny, od kilku lat zasilające WTA dziesiątkami milionów dolarów.
Nie będzie turniejów różnej rangi, od Premier 5 do International, w Hongkongu, Pekinie, Tiencinie, Wuhan, Nanchang, Zhengzhou, także finałów WTA w Shenzen i rozgrywek WTA Elite Trophy w Zhuhai, wreszcie imprezy w Kantonie. Skreślono też turnieje na Tajwanie i w Tokio, jest mała nadzieja, że będzie rywalizacja w Seulu.
Tylko w Chinach nie zostanie wypłaconych ponad 30 mln dolarów premii (14 mln w WTA Finals), przepadła też wielomilionowa rata, jaką mają corocznie WTA płacić Chińczycy za prawo organizacji finałów w Shenzen. Singapur płacił przez pięć lat po 14 mln dol., obecnie miało być więcej.
Uzależnienie damskiego tenisa od Chin to dzieło Kanadyjki Stacey Allaster, szefowej WTA od 2009 do 2015 roku (dziś kierującej federacją tenisową USA). Pani Allaster, zobaczywszy w Azji wielkie pieniądze, zrobiła dużo, by je zdobyć. Zaczęła od pięcioletniej (2014–2018) umowy z Singapurem na organizację finałów WTA, by potem dołączać do kalendarza coraz więcej imprez w Chinach. Państwo Środka, bardziej z przyczyn polityczno-wizerunkowych niż sportowych, było chętne do współpracy.
Przez minioną dekadę przychody WTA Tour powiększyły się ponaddwukrotnie, co znalazło odbicie w premiach turniejowych: wzrosły z 86 mln dol. w 2009 roku do 179 mln w 2019. Koronawirus ujawnił jednak słabości uzależnienia od Chin.