Media lubią, kiedy obrażona 14-letnia dziewczynka z Bułgarii twierdzi bez oporów, że „skopie tyłek” Marii Szarapowej. Te słowa pierwszy raz rozsławiły Sesil Karatanczewą. Rok i dwa miesiące później w Wielkim Szlemie w Paryżu wygrała w trzeciej rundzie z Venus Williams i zaczęto się przyglądać uważnie także tenisowi pyskatej nastolatki.
Dotarła do ćwierćfinału tamtego Wielkiego Szlema, przegrała dopiero z Jeleną Lichowcewą. Ogłoszono, że rośnie gwiazda, która zastąpi siostry Malejewe razem wzięte. Awansowała na 35. miejsce na świecie. Nadzieje trwały krótko – do grudnia 2005 r. Przecięła je gwałtownie informacja o tym, że Karatanczewa wpadła na kontrolach dopingowych w Paryżu i Tokio, po meczu Pucharu Federacji. Wynik był ten sam – brała nandrolon, steryd anaboliczny.
Zamiast zdobywać tenisowe szczyty, została pierwszą tenisistką ukaraną dyskwalifikacją za doping. Broniła się tak, że świat zapamiętał, ale nie uwierzył. – Na wynik testu wpłynęła moja ciąża, którą usunęłam – mówiła. Sąd Arbitrażowy w Lozannie nie dał się przekonać, wyrok był surowy: dwa lata dyskwalifikacji i zwrot 290 tys. dolarów nagród.
Po trzech latach nadal podtrzymuje wersję o ciąży, ale uzupełnia ją o teorię straszaka. – WTA chciało pokazać, że będzie surowo karać za doping, stałam się ofiarą tego pomysłu – twierdzi Karatanczewa.
Przez dwa puste lata nikt się nią nie interesował. Odbijała piłki w miejscowości Prawec pod Sofią, czasem ćwiczyła z męską reprezentacją Bułgarii w Pucharze Davisa. Dwa miesiące przed powrotem na korty znalazła się agencja marketingowa, która załatwiła treningi w Niemczech. Ubiegły rok był czasem odrabiania mozolnych lekcji – musiała grać daleko od wielkiego tenisa, by pojawić się w rankingu WTA, awansowała do trzeciej setki.