Kiedy Polka (nr 12) prowadziła z Ukrainką (94 WTA) 6:1, 3:0, pod klawiaturę wciskał się jeden tytuł „Profesor Radwańska”. Korytcewa nie tylko przegrywała, ale kilka razy została po prostu znokautowana. Ci, którzy pamiętali ubiegłoroczny, dwudniowy mecz tych zawodniczek w Paryżu, pomyśleli zapewne: minął rok, a dziś Radwańska i Korytcewa to dwa światy.
Niestety, dziewczyna z Krakowa chyba też tak pomyślała i stąd kłopoty. Ukrainka wyrównała, objęła nawet prowadzenie 4:3 i dopiero wówczas logika rankingu znów zaczęła mieć znaczenie. – To typowa dekoncentracja, na szczęście krótka. Udało się skończyć mecz przed zmrokiem i to jest najważniejsze – powiedział Robert Piotr Radwański. Córka jak zwykle miała zdanie odrębne: – Nie było w tym meczu dwóch Radwańskich, były dwie Korytcewe. To ona zaczęła grać agresywniej i miałam kłopot. Ale nawet perspektywa trzeciego seta w piątek mnie nie martwiła. Trzeciego seta jednak nie było, bo Agnieszka – jak określił to jej ojciec – nigdy nie wchodzi na równię pochyłą.
W trzeciej rundzie rywalką Radwańskiej będzie kolejna Ukrainka Kataryna Bondarienko (60 WTA), z którą Agnieszka przegrała w pierwszej rundzie tegorocznego Australian Open. – To będzie krwawa zemsta – żartuje ojciec. – Wcale nie jestem pewna, czy na korcie ziemnym będzie mi łatwiej – ripostuje córka. Kto miał rację, dowiemy się w sobotę.
Łukasz Kubot i Oliver Marach są w drugiej rundzie debla, ale muszą grać lepiej, jeśli chcą zajść tak daleko jak w styczniu w Australii. W Melbourne byli w półfinale, wczoraj pokonali Francuzów Mathieu Montcourta i Eduarda Rogera-Vasselina 6:4, 4:6, 6:2. Polak i Austriak (nr 9) byli faworytami i zapewne dlatego Marach klął szpetnie po niemiecku i walił w kort rakietą po zepsutych piłkach. Na Kubota patrzeć miło, bo gra coraz lepiej, a oprócz tego zachowuje się elegancko – przy takiej postawie sędziowie liniowi właściwie są niepotrzebni. Gdyby jeszcze więcej punktów zdobywał serwisem, satysfakcja byłaby pełna.
W czwartek tenis nie był jedynym tematem rozmów w biurze prasowym. We wzroku większości kolegów było to samo pytanie: widziałeś wczoraj Barcelonę? A wzrok dziennikarzy z Katalonii – w takim dniu wypada nieśmiało przypomnieć, że to także centrum hiszpańskiego tenisa – był mocno zaspany. Po siódmej kawie przyjmowali już jednak gratulacje w miarę przytomni i nie mieli wątpliwości: król Juan Carlos za tydzień przyjedzie do Paryża, by obejrzeć piąty z rzędu triumf Nadala.