Udało się jej uciekać przed tą myślą przez 13 miesięcy. Nie oglądała się za siebie. Życie młodej rentierki miało tyle uroków, że nawet nie śledziła, co się dzieje w kobiecym tenisie. Wolała mecze mężczyzn. Ale przeznaczenie i tak ją dogoniło.
To był początek czerwca 2009 r. w Paryżu. Na kortach Rolanda Garrosa Roger Federer walczył w finale z Robinem Soederlingiem o jedyny wielkoszlemowy tytuł, jakiego mu jeszcze brakowało. A ona nie wiedziała: kibicować mu czy nie. Zawsze życzyła Szwajcarowi jak najlepiej, nazywano ją zresztą Federerem w spódnicy, bo tak jak on potrafiła wszystko i zawsze wolała atakować, niż się bronić.
Roger był taki w sporcie, ona również w życiu. Jako tenisistka przeskoczyła ograniczenia własnego ciała, zadziwiała jednoręcznym bekhendem, walecznością i siłą serwisu, nieprzystającą do kruchej sylwetki. Jako dorastająca dziewczyna parła przez życie do przodu, zachowując dla siebie prawo do decydującego uderzenia.
To ona wybierała, z kim się rozstanie i z kim się pogodzi. Jak już wyrzuciła ze swojego życia ojca i trójkę rodzeństwa, to na lata. Nie zaprosiła ich nawet na ślub. Gdy w małżeństwie przestało się układać, kazała Pierre’owi-Ivesowi Hardenne iść swoją drogą, a urzędnikom z tenisowej federacji WTA przekazała, że znów nazywa się Henin, a nie Henin-Hardenne. Gdy 14 maja 2008 r. ogłaszała, że po ponad ośmiu latach zawodowej kariery rzuca tenis, głos jej drżał, ale dobrnęła do końca. Zażądała wtedy od WTA, żeby od razu wykreślić ją z rankingu. Mimo że był środek sezonu, ona od miesięcy była w tym rankingu liderką, i miała dopiero 26 lat.
Minęło 13 miesięcy, patrzyła na Federera w Paryżu i wiedziała, że jego sukces będzie ją uwierać. Nie da spokoju, będzie przypominał: inni ciągle mają siłę sięgać po marzenia na korcie, a ty się sama z tego wyścigu skreśliłaś.