Justine Henin, królowa z bańki mydlanej

Odeszła z kortów nagle, na szczycie, nie mówiąc do widzenia. Właśnie wraca do gry. Z tenisem było jej źle, bez niego jeszcze gorzej

Publikacja: 24.12.2009 00:07

Justine Henin, królowa z bańki mydlanej

Foto: AP

Udało się jej uciekać przed tą myślą przez 13 miesięcy. Nie oglądała się za siebie. Życie młodej rentierki miało tyle uroków, że nawet nie śledziła, co się dzieje w kobiecym tenisie. Wolała mecze mężczyzn. Ale przeznaczenie i tak ją dogoniło.

To był początek czerwca 2009 r. w Paryżu. Na kortach Rolanda Garrosa Roger Federer walczył w finale z Robinem Soederlingiem o jedyny wielkoszlemowy tytuł, jakiego mu jeszcze brakowało. A ona nie wiedziała: kibicować mu czy nie. Zawsze życzyła Szwajcarowi jak najlepiej, nazywano ją zresztą Federerem w spódnicy, bo tak jak on potrafiła wszystko i zawsze wolała atakować, niż się bronić.

Roger był taki w sporcie, ona również w życiu. Jako tenisistka przeskoczyła ograniczenia własnego ciała, zadziwiała jednoręcznym bekhendem, walecznością i siłą serwisu, nieprzystającą do kruchej sylwetki. Jako dorastająca dziewczyna parła przez życie do przodu, zachowując dla siebie prawo do decydującego uderzenia.

To ona wybierała, z kim się rozstanie i z kim się pogodzi. Jak już wyrzuciła ze swojego życia ojca i trójkę rodzeństwa, to na lata. Nie zaprosiła ich nawet na ślub. Gdy w małżeństwie przestało się układać, kazała Pierre’owi-Ivesowi Hardenne iść swoją drogą, a urzędnikom z tenisowej federacji WTA przekazała, że znów nazywa się Henin, a nie Henin-Hardenne. Gdy 14 maja 2008 r. ogłaszała, że po ponad ośmiu latach zawodowej kariery rzuca tenis, głos jej drżał, ale dobrnęła do końca. Zażądała wtedy od WTA, żeby od razu wykreślić ją z rankingu. Mimo że był środek sezonu, ona od miesięcy była w tym rankingu liderką, i miała dopiero 26 lat.

Minęło 13 miesięcy, patrzyła na Federera w Paryżu i wiedziała, że jego sukces będzie ją uwierać. Nie da spokoju, będzie przypominał: inni ciągle mają siłę sięgać po marzenia na korcie, a ty się sama z tego wyścigu skreśliłaś.

Roland Garros to było jej magiczne miejsce. Zdobyła tam cztery z siedmiu wielkoszlemowych tytułów, wygrywała również jako juniorka, tamtejsze korty znała od dziecka. Przyjeżdżała co roku z Belgii z mamą Francoise, nauczycielką francuskiego i historii. Uczyła się podziwiać Paryż i Steffi Graf. Mama zmarła na raka, gdy Justine miała 12 lat.

[srodtytul]Powrót na długo[/srodtytul]

Od tej pory jedyną osobą, na której „Juju” nigdy się nie zawiodła, był jej argentyński trener Carlos Rodriguez. Z ojcem, dwójką braci i siostrą Justine pogodziła się dopiero w 2007 r., po rozwodzie z mężem i poważnym wypadku brata. Ale Rodriguez pozostał jej najważniejszym powiernikiem. On pierwszy wiedział, że Justine wraca.

Wszyscy dowiedzieli się o tym 23 września. Od tego czasu zagrała w dwóch pokazówkach, w Charleroi i Kairze, wygrywając m.in. z Flavią Pennettą, 12. rakietą świata. Przed pierwszą pokazówką płakała przez trzy noce, sama nie potrafi wytłumaczyć dlaczego.

Pierwszy mecz o punkty zagra w zaczynającym się 3 stycznia turnieju Brisbane International. Zapisała się też do Sydney, w następnym tygodniu, ma już tzw. dziką kartę do Australian Open. Nie wróciła na chwilę, chce grać aż do igrzysk 2012 r. w Londynie. Tam turniej będzie na kortach Wimbledonu, jedynego wielkoszlemowego turnieju, którego nie wygrała.

Wszystko potoczyło się błyskawicznie, w jej stylu. Niedługo po paryskim zwycięstwie Federera założyła swoją słynną białą czapkę z daszkiem i trzema paskami Adidasa, wyciągnęła rakietę i poszła na kort. Nie odbijała piłki od roku. – Jeden z moich przyjaciół powiedział wtedy: znam ją. Jak ta dziewczyna zakłada tę czapkę, to może znaczyć tylko jedno – wspomina Henin w wywiadzie dla „Guardiana”. Przyznaje też, że nawet gdyby Roger wówczas przegrał, pewnie znalazłaby jakąś inną wymówkę, by wrócić do gry.

Nie, żeby nowe życie jej się nie podobało. Lubiła je. Miała swoje reality show w belgijskiej telewizji („Dwanaście prac Justine Henin”), dla tego programu nauczyła się nawet gotować. Zagrała małą rólkę we francuskim serialu „Plus belle la vie”, wystąpiła w muzycznym show. Poznawała nowych ludzi, doglądała swojej akademii tenisowej „Club Justine N1” i drugiej, założonej z Rodriguezem i firmą Whirlpool, „Academy 6th Sense”. Ale czegoś jej brakowało. Chciała sprawdzić, jak tenis będzie smakować nowej, dojrzalszej Justine.

Dla tej poprzedniej stracił smak na wiele miesięcy przed rozstaniem. Była królową kortów, a mówiła o swoim panowaniu jak o chińskich torturach. – Ta gra nie zna litości, wysysa każdą kroplę. Mierząc tenisowymi standardami, jestem już staruszką – opowiadała „Rz” w 2007 r.

[srodtytul]Trzy życia w jednym[/srodtytul]

Żegnając się z kortami rok później tłumaczyła, że nie ma ochoty dalej się poświęcać, 20lat katorgi wystarczy. – Zagubiłam się w tej tenisowej bańce mydlanej. Ostatnio grałam tylko dlatego, że nic innego nie potrafiłam robić. Ludzie w moim wieku jeszcze studiują albo właśnie zaczynają pracę, a ja mam wrażenie, jakbym już przeżyła trzy życia – mówiła.

Wraca na korty odmieniona. Pogodniejsza, nie tak skryta jak kiedyś, choć może to tylko pozory. Okaże się, gdy Justine zacznie grać na poważnie.

To kolejny wielki powrót w ostatnich miesiącach. Kim Clijsters, która kiedyś z Henin wpisała Belgię na tenisową mapę świata, wracając mówiła, że nie stawia przed sobą żadnych celów, ale przygotowała się tak, że z marszu wygrała US Open.

Ona i Henin to jin i jang tenisa: otwartość kontra nieufność, dzieciństwo szczęśliwe kontra to znaczone dramatami, Flandria kontra Walonia. Wchodziły sobie w drogę przez całą karierę, ale żadna nie zaprosiła drugiej do swojego świata. Clijsters przerwała karierę rok wcześniej, wróciła szybciej. Henin ogłosiła powrót kilka dni po zwycięstwie Kim w US Open. O wielkiej rywalce mówi niewiele, zapowiada, że wraca, by świat tenisa smakować, a nie podbijać. Niech wierzy tylko ten, kto bardzo chce.

[ramka][srodtytul]Justine Henin siedmiokrotna triumfatorka turniejów Wielkiego Szlema[/srodtytul]

Urodzona 1 czerwca 1982 roku w Liege tenisa uczyła się w szkółce w Rochefort. Słynna Billie Jean King uważa, że Henin była najlepszą tenisistką swego pokolenia. Belgijka cztery razy wygrała French Open (2003, 2005, 2006, 2007), dwa razy US Open (2003, 2007) i raz Australian Open (2004). Pierwszy raz została liderką rankingu w październiku 2003, prowadziła łącznie przez 117 tygodni. Wygrała 41 turniejów, zdobyła olimpijskie złoto w Atenach w 2004 r. Wznawia zawodową karierę po 19 miesiącach przerwy.[/ramka]

Udało się jej uciekać przed tą myślą przez 13 miesięcy. Nie oglądała się za siebie. Życie młodej rentierki miało tyle uroków, że nawet nie śledziła, co się dzieje w kobiecym tenisie. Wolała mecze mężczyzn. Ale przeznaczenie i tak ją dogoniło.

To był początek czerwca 2009 r. w Paryżu. Na kortach Rolanda Garrosa Roger Federer walczył w finale z Robinem Soederlingiem o jedyny wielkoszlemowy tytuł, jakiego mu jeszcze brakowało. A ona nie wiedziała: kibicować mu czy nie. Zawsze życzyła Szwajcarowi jak najlepiej, nazywano ją zresztą Federerem w spódnicy, bo tak jak on potrafiła wszystko i zawsze wolała atakować, niż się bronić.

Pozostało jeszcze 90% artykułu
Tenis
Amerykański bombardier z rozbrajającym uśmiechem. Kim jest Ben Shelton?
Materiał Promocyjny
Suzuki e VITARA jest w pełni elektryczna
Tenis
Burza po meczu Igi Świątek w Australian Open. Co się wydarzyło i kto popełnił błąd?
Tenis
Iga Świątek w półfinale Australian Open! Zagrała z Emmą Navarro największe hity
Tenis
Emma Navarro. Córka miliardera wybrała tenis i idzie własną drogą
Materiał Promocyjny
Warta oferuje spersonalizowaną terapię onkologiczną
Tenis
Novak Djoković – Carlos Alcaraz. Produkt klasy premium
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego