Polka świetnie zaczynała oba sety i oba równie pewnie z przytupem kończyła, nawet jeśli po drodze były chwilowe zawahania. 6:2, 6:1 i po 70 minutach, czyli jak na normy paryskie błyskawicznie, mógł rozbrzmieć bas sędziego Kadera Nouni: gem, set, mecz, Świątek!
Bez nerwów
Półfinał Igi był podobny do ćwierćfinału – więcej nerwów było chyba wśród oglądających niż w głowie polskiej tenisistki. Zaczęła wprawdzie od dwóch przegranych punktów przy własnym serwisie, ale tylko po to, by potem wzmocnić tempo i ruszyć po swoje. Zmienność rotacji, różnorodność mocnych odbić, dobra kontrola siły i kierunków posyłania piłek – to wszystko dało jej zdecydowane zwycięstwo.
Tenisowi rachmistrze zdążyli policzyć: sześć meczów, a w sumie tylko siedem godzin na korcie, stracone ledwie 23 gemy (nie rekord, ten dzierży Mary Pierce – dziesięć przegranych gemów przed finałem) i żadnego straconego seta.
– Oczywiście, że marzyłam o takiej chwili. To dla mnie coś niesamowitego. To zwycięstwo nie było takie proste, jak mogło się wydawać, ale cieszy mnie niezwykle, także dlatego, że jestem zdrowa, że nic złego mi się nie przydarzyło po drodze, więc finał też może być świetny. Byłam trochę zaskoczona dobrym forhendem Nadii Podoroskiej, okazał się mocno rotacyjny, w telewizji nie było widać wcześniej tego top spinu. Grałam więc wiele razy na jej bekhend, licząc, że to jest jej słabsza strona. Wiedziałam, że lubi skróty, więc starałam się do nich nie dopuszczać. Pogoda mi nie przeszkadzała, w Polsce często jest chłodno na kortach o tej porze, jestem przyzwyczajona. Starałam się raczej mądrze wykorzystywać wiatr, zmieniać taktykę zależnie od strony kortu – mówiła w studiu Eurosportu podczas sesji pytań od Barbary Schett.