Londyn to dobre miejsce dla tenisa, nawet dla debla. Drugiego seta meczu Boba i Mike'a Bryanów z Horią Tecau i Jeanem-Julienem Rojerem oglądała prawie cała hala O2, i to oglądała ze zrozumieniem. Kiedy wyrzucony daleko w bok kortu Mike wygrał punkt, uderzając piłkę obok siatki tak, że leciała nie wyżej niż 20 cm nad ziemią, brawa były bardzo kompetentne.
Bracia Bryanowie uciekli grabarzowi spod łopaty, o wszystkim decydował super tie-break, w którym na początku wyraźnie prowadzili Tecau i Rojer. Gdyby wygrali, najlepszy debel świata mógłby wracać do Kalifornii, bo przegrał już z Łukaszem Kubotem i Robertem Lindstedtem (ich wczorajszy mecz z Alexandrem Peyą i Bruno Soaresem zakończył się po zamknięciu gazety). Bliźniacy jednak grają dalej, bo zwyciężyli 6:7 (4-7), 6:3, 10-6, i to Tecau i Rojer raczej pojadą do domu po rozgrywkach w grupie mimo wspaniałej postawy tego ostatniego, o czym z żalem znów napisze „Curacao Chronicle", gazeta z wyspy, na której Jean-Julien się urodził.
Dla gospodarzy i tenisowego biznesu istotne jest jedno: czy dziś Andy Murray awansuje do półfinału po zwycięstwie nad Rogerem Federerem. Szkot podkreśla, że właśnie sztukmistrz z Bazylei potrafił zawsze wydobyć z niego to co najlepsze. Grali już w Londynie w finałach ATP Tour trzykrotnie, zawsze zwyciężał Federer. Murray przede wszystkim nie powinien dać się zwieść emeryckiej retoryce Szwajcara, który na pytanie, czy oglądał poprzedni mecz rywala, odpowiedział: „Chciałem, ale to jest pora, gdy trzeba dzieci układać do snu".
Jeszcze niedawno taka wypowiedź Federera mogłaby skłonić do refleksji, że jego wola walki słabnie, ale teraz to już tylko kokieteria. Szwajcar dwa mecze wygrał bez problemu, znów jest taki jak dawniej – skoncentrowany i szybki. Do tysiąca zwycięskich meczów brakuje mu tylko siedmiu wygranych. Aby awansować, Federer musi wygrać dziś jednego seta, a to oznacza, że przed Szkotem stoi mur Hadriana.
Murray do końca walczył o awans do czołowej ósemki cyklu ATP Tour, szukał punktów w Azji i Europie, ale – jak zapewnia – nie jest zmęczony. Grali ze sobą 22 razy w ciągu ostatnich dziesięciu lat i jest remis 11:11. Dla brytyjskich kibiców ich pojedynki to już prawie legenda. Kiedy Murray pokonał Federera w olimpijskim finale w Londynie, złośliwi Anglicy mówili: „Andy, wygrałeś nie ten Wimbledon, co trzeba", ale gdy wygrał prawdziwy, przestali się go czepiać i wybaczyli mu nawet to, że jest Szkotem.