Serb był oczywistym kandydatem do zwycięstwa nad Węgrem, który przed tegorocznym osiągnięciem rzadko wygrywał wielkoszlemowe mecze nawet w pierwszych rundach. Każde porównanie, bieżące lub historyczne, mówiło to samo: z jednej strony lider rankingu ATP, z drugiej Marton Fucsovics z numerem 48 przy nazwisku – niżej klasyfikowanego ćwierćfinalistę widziano ostatnio w 2008 roku, gdy z nr 75 grał w Londynie Marat Safin.
Tenisowe drogi Serba i Węgra przecięły się trzeci raz, dwa poprzednie mecze w 2018 i 2019 roku też wygrał Djoković, choć najwięksi węgierscy optymiści mogliby przypominać, że w każdym z tych spotkań Novak stracił seta. Mimo wszystko w środowym spotkaniu powszechnie przewidywano dojmującą przewagę 19-krotnego mistrza turniejów wielkoszlemowych i początkowe gemy mocno wspierały te przypuszczenia.
Faworyt prowadził już 5:0 w pierwszym secie, gdy wreszcie w węgierskim tenisiście obudził się duch walki. Nie można wykluczyć, że zbyt łatwe zdobywanie punktów trochę zdemobilizowało Novaka, w każdym razie publiczność na korcie centralnym mogła nagrodzić trzy kolejne gemy dla Fucsovicsa, zanim Djoković zakończył seta.
Ciąg dalszy był już bardziej emocjonujący. Optymistyczna teoria Węgra, że gra z tenisistą z wielkiej trójki to nie tylko przyjemność, ale też powód, by wydobyć z siebie rezerwy talentu i motywacji, okazała się prawdziwa w stopniu umiarkowanym.
Mistrz po prostu zaliczył kolejny dzień w biurze, wygrał 6:3, 6:4, 6:4 i zapewne tego meczu długo pamiętać nie będzie, nawet jeśli ktoś mu przypomni, że było to jego setne zawodowe zwycięstwo na trawie (przegrał 18 spotkań). Naprawdę liczy się tylko to, że jest o dwa zwycięstwa od sukcesu w trzecim turnieju Wielkiego Szlema w tym roku i 20. w karierze.