Hubert Hurkacz w trzy dni wyrósł w Melbourne na pogromcę Francuzów.
Najpierw pokonał teoretycznie znacznie lepszego, czyli Ugo Humberta, a następnie francuską rakietę nr 13, korzystającego z dzikiej karty Arthura Cazaux (122. ATP), z którym przybyła do Australii opinia o zdolnościach nadzwyczajnych, lecz nieco ukrytych z powodu młodego wieku, licznych kontuzji – „L'Equipe” policzyła, że od 2016 roku poświęcił na leczenie 20 miesięcy – i braku odpowiednich okazji do ujawnienia pełni tenisowego blasku.
Czytaj więcej
Francuski pogromca faworytów zatrzymał się na ścianie, jaką mocnymi serwisami i forhendami postawił mu Polak w 1/8 finału. Hurkacz pokonał Arthura Cazaux 7:6 (7-4), 7:6 (7-3), 6:4.
Na korcie Johna Caina młody Cazaux rzeczywiście zaprezentował niemało talentu. Może nawet będzie najważniejszym z następców właśnie znikającego za horyzontem pokolenia Gaela Monfilsa, Richarda Gasqueta, Jo-Wilfrieda Tsongi, Jeremy’ego Chardy i innych francuskich sław minionych dwóch dekad, ale spotkanie z Polakiem przegrał 6:7 (6-8), 6:7 (3-7), 4:6.
Król dogrywek
Znów można bez zahamowań chwalić znakomity serwis Hurkacza poparty bardzo skutecznym forhendem. To była podstawowa artyleria dająca ważne i ładne punkty, ale cichym bohaterem spotkania z Francuzem był return Polaka. Cazaux, choć może nie wygląda na tytana kortów, serwuje mocno i celnie, niemal tak dobrze jak Hurkacz, i kiedy dołożył szybkość poruszania się po korcie, ogromną odwagę w grze, wszechstronność oraz brak jakichkolwiek obaw przed rankingiem rywali, to widać, skąd wzięły się jego efektowne zwycięstwa nad Davidem Goffinem, Holgerem Runem oraz Tallonem Griekspoorem.