Iga Świątek po trzech rundach odjechała z Wimbledonu, zostawiając nas w głębokim żalu, że nie będzie już dumnego odliczania kolejnych zwycięstw, ale także potwierdzając, że tenis na trawie ma swoje tajniki, których zgłębienie wymaga pracy, cierpliwości i chęci. Istotą gładkiej, może nawet zbyt gładkiej, porażki Polki z Alize Cornet jest jednak to, że była to porażka zapowiedziana.
Iga wspominała, że gra na trawie to dla niej duże wyzwanie, że komfortu odbić nie ma, że sezon na zielonych kortach może oznaczać koniec passy wygranych. Po zwycięstwie w Roland Garros na początku czerwca mogła zagrać w jednym lub dwóch turniejach rozgrzewkowych albo zrobić sobie przerwę i przybyć na Wimbledon z uczuciem świeżości, bez przesadnych oczekiwań co do wyniku. Wybrała odpoczynek i nie wyszło.
Do zobaczenia za rok
Piłki za bardzo ślizgały się po trawnikach, drugi serwis przestał być znaczącą bronią, a spokojna i zachowawcza gra to nie jest i nigdy nie będzie żywioł Igi. Przegrała, nie zmieniając wiele w taktyce gry, obiecując nam jedynie lepszą wersję siebie na trawie wtedy, gdy pojawią się korzystne okoliczności. Jakie?
Czytaj więcej
Wimbledońska porażka Igi Świątek po długiej i efektownej serii zwycięstw nie jest ani sensacją, ani, tym bardziej, zapowiedzią załamania kariery lub objawem jakiejś choroby. Porażka to norma sportu, tenisa i życia. Iga jest zdrowa, silna i świadoma swych kilku słabości.
Odpowiedź, trochę zakamuflowana, padła podczas konferencji prasowej: nie zawsze wygrywa się Roland Garros, można niekiedy przegrać przed finałem, wtedy pojawi się więcej czasu na przećwiczenie gry na trawie i wdrożenie w skuteczny sposób operacji „Wimbledon”.