W tym roku w Acapulco i Indian Wells pokonał Novaka Djokovicia. Półfinał z Rogerem Federerem w Miami – trzy zacięte tie-breaki, wiele fantastycznych wymian, porażka o włos – tylko umocnił przekonanie, że Kyrgios ma talent jak nikt z jego pokolenia. Wątpliwości oczywiście są, wciąż te same: nie dotyczą tego, czy da radę rywalom na korcie, tylko czy będzie w stanie opanować siebie.
Od chwili gdy efektownie wygrał w Wimbledonie 2014 z Rafaelem Nadalem, słychać zachwyty: szczupły atleta, potrafiący wydobyć z rakiety potężną moc, połączoną z precyzją, swobodą i nieokiełznaną wyobraźnią. Ale nosi też w sobie groźny ładunek: zdolność znieważania wszystkich na korcie i poza nim, ze szczególnym uwzględnieniem sędziów i działaczy. Jest też w Kyrgiosie ciągła chęć łamania rakiet i obrażania się na świat, głośnej demonstracji niechęci i frustracji, niektórzy dostrzegają nawet tendencję do samodestrukcji.
Mecz ze sobą jest tym, który naprawdę musi wygrać, by zostać numerem jeden. Świat czeka na symptomy poprawy po miesiącach awantur, afer, internetowych kłótni, kar finansowych i wreszcie dyskwalifikacji wymierzonej przez ATP World Tour po jesiennych wybrykach Kyrgiosa w Szanghaju. Po turnieju musiał zapłacić łącznie ponad 21 tys. dolarów za brak sportowego zaangażowania, obelgi wobec widza, niesportowe wystąpienia i jeszcze 25 tys. za zachowanie sprzeczne z czystością gry. Do tego doszło osiem tygodni przymusowej przerwy w startach, z propozycją skrócenia do trzech, jeśli tenisista podejmie współpracę z psychologiem.
Chyba nie podjął, ale na Australian Open przyjechał, by w drugiej rundzie przegrać z Andreasem Seppim i znów dostać się pod ostrzał mediów i kibiców. Po raz pierwszy uznał, że powinien się wytłumaczyć.
– Po prostu byłem w złym miejscu życia, w czarnej dziurze. Teraz postaram się poprawić nastrój, spróbuję też trochę cieszyć się tenisem – obiecywał. Dobre i to, twierdzą ci, którzy są z nim bliżej.