Nie ujmując wiele tenisistkom chińskim, w Melbourne czekano na finał Williams z Henin. W przypadku Amerykanki awans był trudny, dwa sety z Na Li zakończyły się tie-breakami. Dokładna gra Chinki sprawiła kłopot Serenie, tak samo jak sprawiała jej starszej siostrze.
Ale doświadczenie uczy.
– Venus powiedziała mi, jak grać, i to pomogło – mówiła młodsza z sióstr, której siła w końcu wzięła górę nad chińskim spokojem, choć do wygrania Serena potrzebowała czasu i czterech piłek meczowych.
Justine Henin oddała Jie Zheng tylko jednego gema, walki nie było, w 51 minut robota została skończona.
Finał powinien być dobrą reklamą kobiecego tenisa. Z jednej strony Henin (zwycięstwo w Melbourne w 2004 roku, finał w 2006 przegrany z Amelie Mauresmo), która w drugim turnieju po 20-miesięcznej przerwie już sięga szczytów i powtarza bajkowy powrót Kim Clijsters w US Open 2009. Z drugiej strony Amerykanka, która wygrała w Melbourne pięć razy i może zdobyć wielkoszlemowy tytuł nr 12, tyle samo co Bille-Jean King, legenda tego sportu.