Była 17.10, lodowate popołudnie, padało coraz bardziej. Grali od niespełna dwóch godzin. Federer zaserwował trudną piłkę, jego szwedzki rywal nie potrafił jej dobrze odbić. Deszcz padać nie przestał, ale historię tenisa trzeba od tego momentu pisać po nowemu.
Szwajcar jest szóstym zawodnikiem, który wygrał wszystkie turnieje wielkoszlemowe, w ilości zwycięstw zrównał się z Pete’em Samprasem (14) i jako drugi po Andre Agassim zwyciężył w czasach, gdy cztery turnieje odbywają się na czterech różnych nawierzchniach. Dokonał tego, co nigdy nie udało się Samprasowi – wygrał w Paryżu i teraz chyba nikt nie ma wątpliwości, że najlepszy tenisista wszech czasów urodził się 28 lat temu w Bazylei.
[srodtytul]Boss znowu rządzi[/srodtytul]
Federer wiedział, że gra o miejsce w historii. Przyznawali to wszyscy, także Andre Kirk Agassi, który przyjechał do Francji wraz z żoną Stefanie Graff (nie ma już Steffi, to było tylko sportowe zdrobnienie), by opowiedzieć o swych akcjach dobroczynnych i wręczyć nagrodę triumfatorowi. – Roger już dawno wygrałby tutaj i to nie raz, gdyby nie ten wybryk natury z Majorki. Zasłużył na to nawet bardziej niż ja dziesięć lat temu – powiedział Amerykanin.
Soderling nie miał szans, bo Federer zagrał o wiele lepiej niż w poprzednich pojedynkach. – Dostałem dziś lekcję tenisa – przyznał po meczu pokonany, dla którego był to pierwszy występ w wielkoszlemowym finale.