Tym razem nikt nie odmówi pannom Williams zaangażowania. Serena potrafiła na półtorej godziny zapomnieć, że po drugiej stronie siatki stoi jej starsza siostra, i zagrała z nią jak z każdą inną rywalką. Prosto i skutecznie: potężne serwisy (12 asów), potężne wymiany, w których znacznie częściej wykonywała ostatnie uderzenie.
Niewiele osób liczyło na tenisowe subtelności w tym meczu, ale przynajmniej po Venus można się było spodziewać zmiany taktyki, gdy straciła seta w tie-breaku. Jednak nie, nawet przegrywając w tej kanonadzie, nie chciała zwolnić gry, dodać trochę podcinanych piłek i sprytu. Atletyczny tenis rodzinny znów musiał być przyjęty przez publiczność ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Napór Sereny trwał do końca, Venus długo zaciskała zęby i dopiero w szatni pokazała, że mocno utyka.
W rywalizacji sióstr jest teraz 11-10 dla młodszej. Kolejne wspólne finały wielkoszlemowe zapewne jeszcze przed nimi. Po sobotnim dyskutowano także, czy nie należałoby przedłużyć ostatniego meczu pań do trzech wygranych setów. Pomysł podobał się w loży komentatorskiej telewizji BBC, stanowisko odrębne miał tylko Tim Henman. Jak większość dziennikarzy nie chciał oglądać przedłużającej się agonii Venus.
Odrzućmy jednak na zawsze uwagi o ustawianiu meczów sióstr Williams. One naprawdę grają dla siebie. Venus chciała być w nielicznym gronie tych, które wygrały kolejne trzy Wimbledony. Obecna mistrzyni, która musiała sześć lat czekać na trzecie zwycięstwo w Londynie, promieniała ze szczęścia. Gdy po meczu podeszła do tablicy chwały w holu kortu centralnego i zobaczyła swoje nazwisko przy roku 2009, pogłaskała je z czułością. – Zdobędę tu tytuł co najmniej jeszcze raz – oświadczyła dumnie podczas konferencji prasowej.
Pokazała się dziennikarzom w podkoszulku, na którym z przodu bił po oczach jaskrawoczerwony napis: „Are You Looking at My Titles?” (Czy patrzycie na moje tytuły?). Dwie litery mniej zmieniają napis w małą prowokację, ale widać Serenie się podobało. Jest kobietą, która lubi siebie i swoje miejsce w życiu. Nie zostanie dziś numerem jeden na świecie, ranking WTA wciąż daje to miejsce Dinarze Safinie. Dyskusja, czy mistrzyni Wimbledonu należy się rankingowy tron, nie ma sensu. Nie zależy jej na tym, będzie grała, ile chce, a może po prostu tyle, ile intensywnego tenisa wytrzyma jej duże i mocne ciało.