Warto było to oglądać. Kilka razy zakradało się zwątpienie w sukces Polki, lecz równie często wracała nadzieja, a czasem pewność, że Agnieszka przegrać nie może. Mecz zawieszony między odwagą i strachem, przypływami energii i zniechęcenia obu tenisistek zakończył się czwartym w karierze Radwańskiej awansem do wielkoszlemowego ćwierćfinału.
Dobrze, że Polka znalazła w sobie odwagę i spokój. Zimna krew była jej bardzo potrzebna, bo Shuai Peng grała mocno, starała się jak najszybciej rządzić wymianami i w każdym z setów pierwsza osiągała przewagę. Problem Agnieszki polegał na tym, że ze słabszymi rywalkami wystarczyło grać bezpiecznie, nie ryzykować i czekać na błędy drugiej strony, ale z Chinką ten pomysł się nie sprawdzał. Musiała atakować.
W pierwszym secie udało się względnie łatwo i w dobrym momencie, przy stanie 5:5. W drugim już nie, bo Peng atakiem odpowiedziała na atak. Jak na normy kobiecego tenisa i dość wolne korty w Melbourne obie zasługiwały na pochwały za częste sprinty do siatki i skuteczne woleje. Gdy w decydującym secie na tablicy było 3:1 i 40-0 dla Agnieszki, polska grupa rozpoczęła wiwaty.
Za wcześnie. Chinka nie tylko nie pozwoliła na więcej, ale z wyjątkową zawziętością wywalczyła kolejne cztery gemy. Prowadziła 5:4 i 40-30, serwowała, by wygrać mecz.
Nigdy nie wiadomo, ile w takich piłkach jest szczęścia, ile umiejętności i wiary. Jednak to Radwańskiej nie zadrżała ręka, nie zawahała się, nie czekała na prezenty. Ruszyła do siatki raz, ruszyła drugi, kolejną groźbę zlikwidowała ryzykownym odbiciem serwisu. Potem było łatwiej, Shuai Peng bała się zwycięstwa, bała się też porażki. Ćwierćfinał Agnieszki stał się faktem.