W dwa tygodnie najlepszy polski tenisista zrobił dwa duże kroki w swojej karierze. Najpierw był ćwierćfinał w Dubaju okraszony zwycięstwem nad Kei Nishikorim, potem jeszcze ważniejszy ćwierćfinał w „piątym turnieju Wielkiego Szlema" w Kalifornii, gdzie pokonał Lucasa Pouille, znów Nishikoriego i Denisa Shapovalova.
Hurkacz awansował w rankingu z 77. na 53. miejsce, wymiar finansowy tych sukcesów (75 i 182 tys. dolarów) pozwala mu na planowanie tegorocznym startów bez strachu o deficyt w rodzinnej kasie, do tego zyskał coś, o co niełatwo – sympatię w świecie tenisa.
Nie mogło być inaczej, skoro sam Roger Federer przed ćwierćfinałem w Indian Wells dał mu referencje, mówił, że „historię młodego Polaka warto obserwować" i że to przemiły, dobrze wychowany chłopak. To wszystko plus dobra gra sprawia, że o Hurkaczu pisze dziś z życzliwością „L'Equipe", kilku ekspertów widzi przed nim świetną sportową przyszłość.
Choć z tenisowego horyzontu zniknęły barwne postaci Agnieszki Radwańskiej i Jerzego Janowicza, okazało się, że pustki nie ma. Hubert Hurkacz, rocznik 1997, zapełnia ją może bez wielkiego szumu, ale skutecznie.
Zachęcany był do tenisa od małego przez rodzinę, w końcu jego wujek (rodzony brat mamy Zofii), Tomasz Maliszewski, to trzykrotny mistrz Polski w deblu (z Wojciechem Kowalskim) i gracz daviscupowy. Młody Hubert robił postępy pod okiem Piotra Jamroza, Filipa Kańczuły, Aleksandra Charpantidisa i Pawła Stadniczenki. Miał bazę w Krzyckim Klubie Tenisowym we Wrocławiu, gdzie wychowało się wielu zdolnych polskich tenisistów, także Łukasz Kubot i Michał Przysiężny.