Finał kobiecy trwał 57 minut, nie zadowolił tych, którzy zapłacili 185 funtów za miejsce na korcie centralnym – sytuację uratowali debliści, którzy grali po Serenie i Simonie przez pięć godzin i zapewnili dobre wykorzystanie biletu.
Jednak było warto oglądać Halep w meczu życia. Rumunka miała plan, wykonała go perfekcyjnie, w wielu wymianach kazała publiczności zrywać się z krzesełek i podziwiać swe niezwykłe umiejętności. Wynik 6:2, 6:2 wskazuje, że napięcie nie zawsze sięgało szczytów, ale przegrywającą była przecież Serena Williams, mimo dojrzałego wieku, macierzyństwa i unikania startów w turniejach na trawie, wciąż wnosząca na kort aurę wielkości i ciągłe zagrożenie eksplozją tenisowej mocy.
Nie eksplodowała, porażkę przyjęła z gracją, odebrała ciepłe uczucia publiczności (nie zawsze Wimbledon kochał Serenę), pozostawiła otwarte pytanie, jak długo będzie w stanie gonić rekord Margaret Court, czyli starać się wygrać 24. turniej Wielkiego Szlema. Czy wiek przeszkadza już za bardzo, czy wzięte w ostatniej chwili obowiązki w mikście z Andym Murrayem nie były nadmierne, czy pomysł, by bardzo rzadko grać w zwykłych turniejach WTA nie stępia ostrości gry amerykańskiej mistrzyni, jak podpowiadała w komentarzu Martina Navratilova? Przekonamy się podczas US Open.
– Wszystko jest w porządku. Niezależnie, jak na to patrzycie, nie zamierzamy przestać grać tutaj, może jeszcze trzy, może cztery lub pięć lat. Przypuszczam, że będziecie tu przyjeżdżać i nieraz na nas patrzeć – mówiła Serena, dając liczbę mnogą, bo wypowiadała się także w imieniu rówieśnika Rogera Federera (oboje to rocznik 1981).
Halep twierdziła, że jej sukces urodził się w głowie: umiała przekonać samą siebie, że nie mają znaczenia okoliczności finału – znakomita rywalka, wspaniały kort, różnica sił uderzeń i rozpoznawalności przeciwniczek.