Po takich przeżyciach każdy, kto uznaje tenis za najwspanialszą sportową zabawę, utwierdza się w słuszności swego wyboru.
Nadal i Miedwiediew stworzyli w Nowym Jorku widowisko, którego długo nie zapomną widzowie z kortu im. Arthura Ashe'a i ci którzy, tak jak my musieli zarwać noc, by już nad ranem zobaczyć załzawione oczy Nadala zmęczonego jak rzadko i wzruszonego jak nigdy. Byliśmy przyzwyczajeni do łez Rogera Federera, gdy wygrywał i gdy przegrywał, ale Nadal tak otwarcie rozpłakał się po meczu pierwszy raz.
Gdy zgasło światło
Hiszpan wygrał 19. turniej wielkoszlemowy (czwarty raz US Open). Ma już na koncie tylko o jedno zwycięstwo mniej od Federera i czas najwyższy, by traktować ich podobnie, choć grają zupełnie inaczej. Federerowi oczywiście nikt nie odbierze maestrii, ale Nadal powinien dostawać więcej ciepła i szacunku za to, jak gra i jak zwycięża.
Na szczęście organizatorzy US Open, choć zapewne sukces Szwajcara byłby im bardziej na rękę z uwagi na pozasportową pozycję Federera, zachowali się wspaniale. Gdy przed ceremonią wręczenia nagród na największym korcie świata zgasło światło i na ekranie pojawiły się obrazy ze wszystkich wielkoszlemowych triumfów Nadala, Miedwiediew miał minę człowieka, który właśnie zrozumiał, z kim przegrał, choć nigdy w życiu nie grał lepiej.
A przecież niewiele brakowało, by ten mecz potoczył się zgodnie z rankingową logiką, by faworyt zwyciężył, a widzowie poszli do domu z przeświadczeniem, że był to wieczór, jakich wiele, gdy kończy się wielkoszlemowy turniej.