Błękitne korty, noc, upał i fajerwerki

Wielki Szlem w Melbourne, czyli co gryzie Serenę Williams, kto zagra w finale z Novakiem Djokoviciem i jak daleko zajdzie Agnieszka Radwańska.

Aktualizacja: 17.01.2016 19:49 Publikacja: 17.01.2016 18:56

Agnieszka Radwańska rok zaczęła od zwycięstwa w Chinach, jest w Melbourne rozstawiona z nr. 4, lubi

Agnieszka Radwańska rok zaczęła od zwycięstwa w Chinach, jest w Melbourne rozstawiona z nr. 4, lubi grać w Australian Open, więc powodów do optymizmu nie brakuje

Foto: AFP, Wang Zhao

Słońce grzeje, rzeka Yarra (ta od kąpieli mistrzów) płynie obok Batman Avenue, za którą widać płot i tenisowe obiekty Melbourne Park, także trzy stadiony z rozsuwanym dachem. Czeka entuzjastyczna publiczność, srebrzyste puchary podpisane nazwiskami Daphne Akhurst i Normana Brookesa, dawnych sław tenisa na antypodach. Leżą w banku 44 mln miejscowych dolarów na premie dla uczestników (po 3,4 mln dla najlepszych).

Australian Open jest w Polsce wspominany ciepło, na antypodach w 1978 roku Wojciech Fibak zdobył z Kimem Warwickiem na trawie mistrzostwo w deblu, a po 36 latach na błękicie twardych kortów wyczyn ten powtórzył Łukasz Kubot z Robertem Lindstedtem.

Dobrze grała też Agnieszka Radwańska, wiele ćwierćfinałów i jeden półfinał to dowody, że najlepsza polska tenisistka zawarła z kortami w Melbourne Park skuteczne przymierze.

W poniedziałkowy ranek w Polsce każdy się dowiedział, jak wyszedł w tym roku start ostry, czy Agnieszka pokonała Christinę McHale, czy jej siostra Urszula wygrała z Aną Konjuh, a Magda Linette zwyciężyła Monikę Puig. Następnego dnia zobaczymy, jak to naprawdę jest ze zdrowiem i możliwościami Jerzego Janowicza, gdy z marszu zmierzy się z Johnem Isnerem. Potem dołożymy nadzieje deblowe – to jest scenariusz na Australian Open po polsku, na miarę możliwości.

O szansach Agnieszki Radwańskiej, po jej zwycięstwie w turnieju mistrzyń w Singapurze, pozytywnych przekazach ze startów zimowych i ostatnim sukcesie w Shenzen pisało się z optymizmem większym niż zwykle, tym bardziej że do polskich marzeń o pierwszym sukcesie singlowym w Wielkim Szlemie dołączyły opinie ekspertów – że nadszedł czas.

Warto wierzyć w Isię

Drabinka turniejowa kazała niektórym nieco studzić ten zapał: możliwe spotkania z Eugenie Bouchard, Samanthą Stosur, Sloane Stephens, Petrą Kvitovą, w końcu spodziewany półfinał z Sereną Williams lub Marią Szarapową to są poważne przeszkody, ale można kontrować – Bouchard jest zmęczona po dwóch tygodniach grania, kapryśna i nie taka silna, jak dwa lata temu, Agnieszka ma na nią sposoby. Innym, nawet Kvitovej, też da radę, skoro tenisistka z Krakowa (i Warszawy) wyglądała tej zimy bojowo, grała z widoczną energią, jesienny tytuł z Singapuru dobrze jej zrobił na wzrost pewności siebie i wynagrodził wcześniejsze chwile zwątpienia. Wierzyć w Isię znów warto, choć ocena, że tylko półfinał lub finał w Melbourne nie oznacza porażki, byłaby zbyt surowa.

Kobiecy turniej ma też przynieść odpowiedź, czy Serena Williams wciąż potrafi zmusić się do wielkoszlemowego wysiłku, czy dumna liczba 22 zwycięstw pojawi się przy jej nazwisku, czy porażka z Robertą Vinci w półfinale ostatniego turnieju US Open to sygnał wyczerpania motywacji czy nie.

Jak zawsze w przypadku amerykańskiej mistrzyni – mgła tajemnicy jest gęsta. Start w Pucharze Hopmana Serenie się nie udał z powodu stanu zapalnego w lewym kolanie, odpowiedzi zainteresowanej na pytania brzmią w Melbourne tak, że dalej nic nie wiadomo. – Miałam wiele czasu na odpoczynek, to było naprawdę przyjemne, ale nie wiem, jak zagram, wiem tylko, że znów biegam po korcie – mówiła Amerykanka dzień przed pierwszym meczem z Camilą Giorgi, nr 35 na świecie.

Na wszelki wypadek Serena wskazuje następczynie: Madison Keys, która grała w półfinale rok temu, i Stephens, która była półfinalistką w 2013 roku i po drodze wygrała z... Sereną. Te nominacje mogą jednak nie wystarczyć, chętnych do zwycięstwa jest sporo – Maria Szarapowa, Simona Halep, Garbine Muguruza i coraz częściej wspominana Wiktoria Azarenka, która po miesiącach turbulencji ze zdrowiem i trenerami zaatakuje szczyt z 14. pozycji rankingu WTA. Wygrała efektownie w Brisbane i już wszyscy sobie przypomnieli, że była mistrzynią Australian Open dwa razy.

Dla uważnych miłośników tenisa jest też okazja, by zweryfikować, co oznaczają liczne rezygnacje i kontuzje najlepszych tenisistek świata w turniejach poprzedzających Wielkiego Szlema. Czy ten wzrost zachorowalności to kaprys, czy raczej element świadomego planowania kalendarza startów i chłodnego rachunku ekonomicznego. Większość obserwatorów twierdzi, że ryzyko opuszczenia lub słabej gry w Wielkim Szlemie jest za duże, by mieć skrupuły wobec mniejszych imprez.

Novak i reszta

Męska część turnieju ma jednego dominatora, przy Novaku Djokoviciu nikt się nie zastanawia, jak to będzie we wstępnych rundach, tylko od razu – z kim Serb zagra w finale. Miesiące i lata mijają, a Novak wciąż staje się lepszy. Obala pogląd, że ogromna dominacja pozbawia chęci do ciągłego wygrywania. Po turnieju w Dausze, w którym Rafael Nadal w finale przegrał z Djokoviciem 1:6, 2:6, usłyszeliśmy z ust Hiszpana, że rywal „gra na poziomie, na którym trudno wyobrazić sobie kogokolwiek innego".

Szósty tytuł w Australii dla Serba – to żelazny typ nie tylko bukmacherów. Może rywali pocieszają słowa, że Novak tegoroczne cele określił skromniej – przede wszystkim zależy mu na pierwszym zwycięstwie na kortach im. Rolanda Garrosa, a także medalu olimpijskim w Rio, ale nie oznacza to, że komukolwiek będzie łatwiej w Melbourne.

Wciąż ogromne wsparcie kibiców ma Roger Federer, życzyć mu 18. tytułu wielkoszlemowego chce wielu, ale wedle drabinki może trafić na Djokovicia w półfinale, więc znów może się nie udać. To już czwarty rok czekania wielkiego Szwajcara (od Wimbledonu 2012).

Trzeba przyznać, że 34-letni Federer robi co może, by cel osiągnąć. Oszczędny kalendarz turniejowy wprowadził już dawno, podpiera się fachowością legend tenisa, w tym roku w jego drużynie pojawił się zamiast Stefana Edberga Ivan Ljubicić. – Cenię go za wyjątkową prostolinijność i za to, że jest na bieżąco ze sprawami wielkiego tenisa – uzasadniał swój wybór Federer. Do opisu swego stanu ducha przed kolejną próbą w Australii Szwajcar dodał nowe pojęcie – „jestem w stanie zen".

– Chodzi o to, że doświadczenie i ojcostwo złagodziły moje spojrzenie na świat. Jestem wciąż skoncentrowany na tenisie, ale nie zależy mi już, jak dawniej, na wygrywaniu zawsze i wszędzie. Cieszę się, jak wygra ktoś inny. To zabawne, bo kiedyś nakręcałem się, nawet wyrzucałem figury z szachownicy, grając z tatą. Teraz: zen – wyjaśniał w Melbourne.

Papa Andy

Inny świat pozna też wkrótce Andy Murray. Szkot przyznał, że Wielki Szlem Wielkim Szlemem, ale dla pierwszego potomka, jakiego wkrótce urodzi w Londynie pani Kim Murray, warto zostawić rakietę i wracać. Być może zatem jakiś tenisista dostanie walkower w środku turnieju, ale Andy Murray nie ma wątpliwości, co robić, jeśli będzie telefon z domu. – Oczywiście, że porzucona szansa awansu do finału nie cieszy, ale byłbym znacznie bardziej zawiedziony, wygrywając Australian Open i nie będąc przy narodzinach dziecka – powiedział.

Numerem 4 na świecie jest dziś Stan Wawrinka, zdobył tytuł w Melbourne dwa lata temu, jest zdolny do powtórki, jego bekhend ogląda się jak dzieło sztuki, no i wygrał finał w Paryżu z Djokoviciem w ubiegłym roku. To, że nie jest wymieniany w pierwszym rzędzie po Serbie, powoduje chimeryczna forma Szwajcara. Potrafi zachwycić, potrafi zawodzić, tylko on wie dlaczego. Jeśli jego tenis zyska większą regularność, to kto wie, co się będzie działo.

Chętni do oglądania nowych postaci na szczytach tenisa mówią o rosnącej formie Nicka Kyrgiosa (w Pucharze Hopmana grał całkiem dobrze), choć u tego sportowca problemy wychowawcze wciąż mogą zniweczyć talent. Dobrze wygląda gra Milosa Raonica, stabilizuje się tenis Rafaela Nadala, choć zdanie „przybyłem do Australii pełen pozytywnych uczuć", nie mówi wiele. Mecze Hiszpana w Dausze nie wyglądały źle, ponoć zdrowie też wróciło. Pierwszy mecz z Fernando Verdasco to jednak krzywy uśmiech losu.

Męski turniej będzie też pożegnaniem Lleytona Hewitta. Mistrz US Open 2001 i Wimbledonu 2002 pojawi się w Australian Open po raz 20. i ostatni. Jest teraz skromnym tenisistą z rankingiem 306. ATP, wielu rund już nie przejdzie (w pierwszej gra z rodakiem Jamesem Duckworthem), tylko bojowy duch i gesty pozostały. Po turnieju czeka nowa praca – Hewitt będzie kapitanem drużyny Australii w Pucharze Davisa. Ponoć umie przemówić do Kyrgiosa, więc może to dobry pomysł.

Skwar i owady

Kto patrzy na błękitne korty marki Plexicushion w Melbourne, wie, że turniej Australian Open to także obchody Australian Day (26 stycznia) i nocne fajerwerki połączone z przerwą w grze, że to ciągła walka ze skwarem i owadami, ale także nocne sesje, które kończą się niekiedy o 3–4 rano czasu miejscowego (rekord 4.34: Hewitt – Baghdatis w 2008 r.). To również miejsce, gdzie rodzą się nieoczekiwani mistrzowie i równie zaskakujący finaliści (Thomas Johansson, Rainer Schüttler i Arnaud Clément mogą wiele o tym powiedzieć).

Szanuje się starych mistrzów, często są na trybunach. Wspomina się w Melbourne dziwne stroje, seryjnych łamaczy rakiet, awanturników i długo pamięta bon moty, od Na Li o mężu („Jesteś całkiem przyjemny facet, ale i szczęściarz, bo mnie znalazłeś") do Murraya o sobie („Potrafię płakać jak Federer, szkoda, że nie potrafię grać jak on").

Turniej pokazuje Eurosport

Zobacz także:

Australian Open pod znakiem Radwańskiej i Janowicza?

Tenis
Iga Świątek broni tytułu w Madrycie. Już na początku szansa na rewanż
Tenis
Porsche nie dla Igi Świątek. Jelena Ostapenko nadal koszmarem Polki
Tenis
Przepełniony kalendarz, brak czasu na życie prywatne, nocne kontrole. Tenis potrzebuje reform
Tenis
WTA w Stuttgarcie. Iga Świątek schodzi na ziemię
Tenis
Billie Jean King Cup. Polki bez awansu