W minionym tygodniu w St. Petersburgu była po raz pierwszy rozstawiona z nr 1 w turnieju WTA, doszła do finału, w którym udział dał jej pierwszy awans do grona dziesięciu najlepszych na świecie. Zwycięstwo nad Robertą Vinci oznaczało 7. pozycję w rankingu, ale może nerwy były trochę za duże. Ale i tak zauważono awans – jest 9. pozycja, Belinda, rocznik 1997, wciąż atakuje.
Wzięła się, to raczej nie jest niespodzianka, z pasji rodzicielskiej, ale też z siły słowackiego tenisa. Po kolei: najpierw był historyczny rok 1968 i czas, gdy dziadkowie od strony ojca widząc radzieckie czołgi postanowili zabrać cała rodzinę z Bratysławy do Szwajcarii.
Przyjechali do nowej ojczyzny także z małym, pięcioletnim Ivanem, który po kilkunastu latach został szwajcarskim hokeistą z małego miasteczka Uzwil. Kariery wielkiej nie zrobił (kto słyszał o drużynach z Herisau, Chur, Wetzikon , Ajoie albo Olten), ale w reprezentacji kraju do 18 lat parę razy zagrał.
Ivan znalazł sobie słowacką żonę. Dana pochodziła z miejscowości Močenok, poznali się, gdy jej przyszły mąż wrócił po latach do ojczyzny rodziców jako młody szwajcarski biznesmen. Mają dwójkę dzieci: Belindę i Briana.
Znaczącą rolę w tej historii odgrywa też Marcel Niederer, kolega Ivana z drużyny hokejowej, który po karierze sportowej również zajął się biznesem. Pierwsze wielkie pieniądze zarobił na dostarczaniu do Rosji kawy. Kiedy przyjaciel poprosił o finansowe wsparcie początków kariery tenisowej 6-letniej Belindy nie odmówił. Do dziś jest menedżerem tenisistki.