Grały prawie trzy godziny. Więcej wygranych gemów i przebiegniętych metrów (ponad 2800) było po stronie Polki, lecz końcowy uśmiech pojawił się na twarzy tej, która do Singapuru przyleciała ostatnia.
Trudno nie pochwalić obu pań, dały widzom doskonałe widowisko, ze wszystkimi atrakcjami i zmiennością kobiecego tenisa. Ci, którzy liczyli, że długa gonitwa Swietłany Kuzniecowej za startem w turnieju mistrzyń WTA będzie miała wysoką cenę i Radwańska na tym istotnie skorzysta – nie mieli racji.
Owszem, Rosjanka była zmęczona, kilometry spędzone w październiku w samolotach między Tiencinem, Pekinem, Moskwą i Singapurem oraz dziesięć meczów rozegranych na dwóch kontynentach w 18 dni zostawiły ślad, ale siła woli i ambicja też miały znaczenie.
Mecz toczył się falami, raz jedna, raz druga tenisistka miała widoczne przypływy koncentracji. Polka lepiej zaczynała sety, w każdym prowadziła – w pierwszym już 4:1, w drugim, wygranym łatwo – podobnie, w trzecim 2:0, 4:2, 5:4 i doszła nawet do piłki meczowej. Zawsze jednak Kuzniecowa potrafiła zerwać się raz jeszcze, odnaleźć na parę minut swój najlepszy, twardy tenis i oddalić zagrożenie.
Widać było, że ciężko oddycha, że oszczędza energię, nawet w ruchu do ławeczki lub po ręcznik. Na pewno przeżywała chwile zwątpienia po efektownych akcjach Polki, wspomniała o tym po spotkaniu. – Parę razy myślałam już: niech się dzieje, co chce. Były momenty, że chciałam uciec z kortu, ale na szczęście zmieniłam decyzję – mówiła.