Mistrz jest młody, wciąż z pokolenia #NextGen, choć gra już tak dojrzale, jak ci starsi. Gra również żywiołowo i pięknie, wedle wielu prognoz, może wkrótce dojść tam, gdzie są mistrzowie poprzedniej generacji: Federer, Nadal i Djoković. Sukces Stefanosa Tsitsipasa to mocna obietnica zmiany warty w tenisie męskim, tym bardziej warto czekać na wydarzenia w przyszłym roku.
Finał był z tych, które chce się oglądać jak najdłużej. Zaczął się od długiego seta, w którym obaj mieli niejedną szansę zdobycia gemów serwisowych rywala i obaj do tego nie dopuścili. Tie-break dla Austriaka, ale brawa za jakość gry należały się obu. Dodatkową przyjemność sprawiało oglądanie w akcji dwóch doskonałych jednorękich bekhendów, takie starcia są coraz rzadsze, w finale Masters ostatnio 13 lat temu, gdy o tytuł walczyli Roger Federer i James Blake.
Drugi set przeleciał przed oczami widzów za szybko, głównie z winy Austriaka, który potrzebował czasu, by po chwilowym odprężeniu ocknąć się i wrócić do normalnej formy. Zrobił to za poźno, przy stanie 0:4.
Publiczność nie narzekała, trzy sety to większa atrakcja, niż dwa. Rozstrzygające wymiany znów miały wysoką temperaturę, gemy były intensywne, ryzyko skalkulowane z ambicją, ale gdy Tsitsipas objął prowadzenie 3:1, mogło się wydawać, że finał ma już zwycięzcę, właściciela wielkiego srebrzystego pucharu i czeku na 2,656 mln dolarów.
Scenariusz był znacznie ciekawszy: Thiem wyrównał i znów decydował tie-break, tym razem wygrał tenisista urodzony w Atenach. Wygrał, bo wciąż atakował, bo nie miał chwili wahania, bo nie bał się wygrać. To z oczywistych powodów jest najważniejszy tytuł Stefanosa Tsitsipasa, choć wygrał wcześniej trzy turnieje ATP. Po meczu finaliści pięknie sobie podziękowali, od paru miesięcy są przyjaciółmi, to też wzmacniało urok zakończenia Masters 2019.