Tenisowy sezon to od lat gra na wyniszczenie. Do ostatniego turnieju, w którym gra toczy się o coraz większe pieniądze (tym razem niepokonany w grupie triumfator zgarnie ponad 2,5 mln dolarów), docierają tylko ci, którzy nie padli w boju o punkty trwającym od stycznia do listopada. W tym roku jest to jeszcze prawdziwsze, niż ostatnio bywało.
Od dawna wiadomo, że w turnieju rozpoczętym w niedzielę w londyńskiej hali O2 nie wystąpią Novak Djoković, ubiegłoroczny triumfator Andy Murray i Stan Wawrinka. Wszyscy już wiele tygodni temu zakończyli sezon z powodu kontuzji i mają nadzieję wrócić w styczniu na Australian Open.
Lider światowego rankingu Rafael Nadal ku rozpaczy organizatorów wycofał się niedawno z turnieju w Paryżu, bo chciał oszczędzić zdrowie przed znacznie ważniejszym finałem ATP Tour. Zagra w Londynie, ale w jakiej jest formie i przede wszystkim w jakim zdrowiu, wie tylko on. Nie obiecuje niczego, mówi wprost, że zrobi, ile będzie mógł, co w praktyce oznacza, że może się poddać przy pierwszym poważnym bólu kolana. W tej sytuacji Federer jest nie tylko pieszczochem londyńskiej widowni (jest nim prawie wszędzie), ale także stuprocentowym faworytem do siódmego zwycięstwa w turnieju nazywanym kiedyś Masters.
Już samo porównanie osiągnięć Szwajcara i Hiszpana w kończącej rok imprezie świadczy najlepiej, że pochodzą z różnych planet: Federer wygrywał sześć razy, a Nadal jeszcze nigdy, mało tego, od roku 2005 aż pięć razy wycofywał się z finału ATP Tour, co oznacza, że zwyciężał dużo większym nakładem sił i zdrowia.
Federer w grupie ma za rywali Marina Cilicia, Alexandra Zvereva i Jacka Socka. Tylko Chorwat ma za sobą udział w Masters, Niemiec i Amerykanin to debiutanci.