Największe polskie emocje narciarstwa alpejskiego w tych igrzyskach mamy zapewne za sobą. Liderka ekipy Maryna Gąsienica-Daniel wystartowała na początek w tej konkurencji, w której od kilkunastu miesięcy jest w elicie.
Jedenasta po pierwszym przejeździe, czwarta w drugim – w sumie wyszła szczęśliwa ósemka, najlepszy wynik w kronikach igrzysk po piątym miejscu Andrzeja Bachledy-Curusia III w kombinacji (Nagano 1998) i szóstym jego ojca w slalomie (Grenoble 1968). Dorównała Dorocie Tlałce startującej w slalomie podczas igrzysk w Calgary.
Odniesienie historyczne jest potrzebne, by pokazać, jak rzadko Polki i Polacy zaznaczali swą obecność, jak trudno przebić się w tej prestiżowej dyscyplinie. Marynie z Zakopanego udało się z racji uporu, wytrwałości (to jej trzeci start olimpijski), dzięki genom (w rodzinie miała wielu olimpijczyków różnych specjalności) oraz współpracy z trenerem Marcinem Orłowskim.
Lekki i suchy śnieg
Po olimpijskim starcie na trasie o nazwie Lodowa Rzeka 27-letnia Maryna mogła wreszcie przyznać, że pokonywała slalom gigant pełna obaw, bo parę dni wcześniej zaczęły ją boleć plecy. Chiński lekki i suchy śnieg wymagał zmian techniki pokonywania bramek, a zdrowie nie pozwalało na pełne przygotowania.
Zacisnęła zęby, z drugiego przejazdu mogła być dumna, bo dał jej awans o trzy miejsca. Maryna Gąsienica-Daniel jest od poprzedniej zimy najjaśniejszą gwiazdą polskiego narciarstwa alpejskiego, ciąg dalszy zapewne nastąpi, bo nawet w tak trudnej dyscyplinie można wygrywać po trzydziestce.