Już myślałem, że piłkarze Legii wyciągnęli jakieś wnioski z dokonań swoich poprzedników i stali się odporni na chorobę wielkości, jaką zarażają się wraz z przyjazdem do stolicy.
Nic podobnego. Ona wraca co pewien czas, doktor Jan Urban podaje antybiotyki, pacjenci go słuchają, kiwają głowami, że niby zrozumieli, ale potem wyrzucają lekarstwa do kosza. W Łodzi przed trzema tygodniami zremisowali, teraz pogrążyli się jeszcze bardziej.
Legię pokonała Polonia Bytom, drużyna, której miało nie być w ekstraklasie, bo bieda stała się przyczyną jej niezawinionych kłopotów i niewiele brakowało, by klub nie dostał licencji. Poloniści grają w kratkę, jak to zespół piłkarzy przeciętnych, którzy już przeszli przez wiele klubów, ale takie jak Legia, Wisła czy Lech wciąż pozostają ich marzeniem.
Poloniści mają też trenera, którego nie potrafię ocenić obiektywnie, od kiedy poznałem go jako młodzieżowego reprezentanta Polski. Góral z Żywca Marek Motyka był wtedy zawodnikiem Wisły, jako 20-letni chłopak wychowywany przez babcię utrzymywał całą rodzinę i pilnował, żeby młodsza siostra nie zaniedbywała nauki w szkole. Sam na zgrupowania zabierał książki, a na treningach nie trzeba go było pilnować. I kiedy wie się takie rzeczy, inaczej patrzy się na sportowca i nie ocenia go jedynie na podstawie tego, jak potrafi kopnąć piłkę.
Po 30 latach Marek Motyka jako trener ma taki sam stosunek do pracy jak wtedy, kiedy sam grał. I zakładam, że zaraził tym swoich piłkarzy do tego stopnia, iż Polonia pokonała Legię pierwszy raz od 32 lat.