Oscar De La Hoya znalazł dla siebie nową drogę

Był wspaniałym pięściarzem, który potrafił wygrywać nie tylko w ringu, ale i poza nim. Teraz podjął decyzję o zakończeniu kariery. Nie każdy to potrafi

Aktualizacja: 16.04.2009 12:24 Publikacja: 16.04.2009 01:42

„Złoty chłopiec” – ten ringowy przydomek pasował do niego wyjątkowo. Wszystko, czego się w życiu dot

„Złoty chłopiec” – ten ringowy przydomek pasował do niego wyjątkowo. Wszystko, czego się w życiu dotknął, zamieniał w złoto

Foto: AFP

Dziesięciokrotny mistrz świata w sześciu kategoriach wagowych, zwycięzca 39 zawodowych walk (30 wygrał przed czasem, sześć przegrał) ogłosił swoją decyzję w miniony wtorek podczas konferencji prasowej w Los Angeles.

Zaczął po hiszpańsku, chcąc podkreślić swe korzenie. Nie ukrywał, że ostatnie miesiące były bardzo ciężkie. – Boks to przecież miłość mojego życia, pasja, której się poświęciłem, gdy miałem pięć lat. Komuś, kto się urodził, by walczyć, nie jest łatwo powiedzieć, że to już koniec – mówił, patrząc na swoją dwumetrową statuę z brązu, która znajduje się przed Staples Center obok pomników takich gwiazd jak Magic Johnson i Wayne Gretzky.

Odsłonięto ją 2 grudnia ubiegłego roku przed walką z Filipińczykiem Mannym Pacquiao, który cztery dni później zmusił De La Hoyę do poddania po siódmej rundzie i w dużej mierze przyczynił się do podjęcia decyzji o zakończeniu kariery.

[wyimek]Boks to miłość i pasja mojego życia. Niełatwo było powiedzieć: koniec - Oscar De La Hoya[/wyimek]

Portorykańska piosenkarka Millie Corretjer, żona De La Hoi, po tej walce wiedziała, że to koniec i Oscar już nie wróci. – Ale jemu zajęło to cztery miesiące. Więc tego ranka, gdy ogłaszał decyzję, zapytałam, czy jest pewny tego, co robi. Odpowiedział zdecydowanie, że tak.

De La Hoya swoje meksykańskie pochodzenie podkreśla na każdym kroku. Wprawdzie urodził się (4 lutego 1973 roku) w East Los Angeles w Kalifornii, ale jego rodzice byli biednymi emigrantami z Durango. Nic nie wskazywało na to, że ich młodszy syn będzie bokserem. Starszy brat Joel opowiadał nawet, że Oscar nigdy nie bił się na ulicy. Wolał jeździć na deskorolce lub grać w bejsbol. Brzydził się przemocą.

Ale miał talent do boksu jak mało kto. Dziadek i ojciec byli bokserami, więc miał ten sport we krwi. Pierwsze zawody wygrał w wieku 11 lat. Cztery lata później został mistrzem USA juniorów. W 1990 roku był już mistrzem seniorów i zwyciężył w Igrzyskach Dobrej Woli.

Na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie (1992 r.) 18-letni Oscar był jedynym amerykańskim pięściarzem, który zdobył złoty medal. Biegał wtedy w ringu, trzymając dwie małe flagi: meksykańską i amerykańską. W każdym wywiadzie mówił o matce, której przed śmiercią (zmarła na raka) obiecał to zwycięstwo.

Po olimpiadzie podpisał najdroższy zawodowy kontrakt (ponad milion dolarów) z dwójką nowojorskich agentów Robertem Mittlemanem i Steve’em Nelsonem. Zerwał go po roku, wiążąc się z Bobem Arumem, jednym z największych promotorów w historii boksu. W marcu 1994 roku, niespełna dwa lata po zdobyciu olimpijskiego złota, został mistrzem świata.

Był pierwszym zawodowym czempionem, który przełamywał stereotypy. Poza ringiem zarabiał więcej, niż walcząc. Nikt przed nim nie czerpał takich zysków z reklam. Ale im więcej miał pieniędzy i tytułów, tym więcej przybywało mu wrogów. Gdy dwukrotnie pokonał ikonę meksykańskiego boksu Julio Cesara Chaveza, wielu rodaków się od niego odwróciło.

Biednych Meksykanów raziło, że przeprowadził się do dzielnicy bogaczy, że spędza wolny czas w klubach i na polach golfowych. Uważali, że wyrzeka się swoich korzeni. Ujawniono, że ma dwójkę nieślubnych dzieci, że bez ślubu żyje z byłą miss Ameryki. Trudno w to uwierzyć, ale zazdrość była czasami silniejsza od podziwu.

Ale w ringu wygrywał walkę za walką. Pierwszy tytuł (WBO w junior lekkiej) odebrał w 1994 roku Jimmiemu Bredhalowi. Następny (WBO w lekkiej) zdobył kilka miesięcy później, nokautując Jorge Paeza, a pas IBF w tej samej wadze założył po szybkiej wygranej w 1995 roku z Rafaelem Ruelasem.

Kolejni rywale też przegrywali przed czasem. Nawet słynny Julio Cesar Chavez (1996 r.) został poddany w czwartej rundzie, tracąc tytuł WBC w wadze lekkopółśredniej. Pełne 12 rund walczył z Oscarem równie znany Pernell Whitaker (1997 r.), ale przegrał i oddał pas WBC w kategorii półśredniej. To były najlepsze lata w karierze „Złotego chłopca”. A jego walka z niepokonanym Feliksem „Tito” Trinidadem (1999 r.) przyniosła rekordowe zyski, notowane wcześniej tylko wtedy, gdy walczyli najwięksi z największych w wadze ciężkiej, królowie płatnej telewizji pay per view – Mike Tyson i Evander Holyfield.

De La Hoya, choć przegrał (kontrowersyjnie) dwa do remisu, zarobił prawie 30 milionów dolarów. Pobił ten rekord dopiero pod koniec kariery. Jego kolejny przegrany pojedynek, tym razem z Floydem Mayweatherem Juniorem w 2007 roku, przyniósł 165 milionów dolarów zysku, a on sam stał się bogatszy o ponad 50 milionów.

Dwa lata później Oscar bierze ślub z Millie Corretjer. Mają dwoje dzieci – syna Oscara Gabriela i córkę Ninę Lauren Nenitte, mieszkają w San Juan. W tym samym roku powstaje firma promotorska Golden Boy Promotions.

Od tego czasu De La Hoya jest już biznesmenem pełną gębą. Zdąży jeszcze stoczyć wspaniałą walkę z Fernando Vargasem, którego zetnie w 11. starciu wspaniałym lewym sierpowym, przegra z Shane’em Mosleyem i zdobędzie tytuł w szóstej kategorii wagowej (średnia), wygrywając z Feliksem Sturmem. W 2004 roku porwie się na Bernarda Hopkinsa, który dziś wspólnie z Mosleyem jest jego partnerem biznesowym, i padnie znokautowany w dziewiątej rundzie.

Wróci na ring po dwuletniej przerwie i w walce o tytuł WBC znokautuje (2006 r.) Ricardo Mayorgę. Później będą jeszcze złote żniwa w przegranych pojedynkach z Mayweatherem i Pacquiao przedzielone wygraną ze Steve’em Forbesem.

Dziś De La Hoya to 36-letni multimilioner, który znalazł inną drogę do szczęścia. Niewielu mistrzom boksu to się udało.

Sport
Wielkie Serce Kamy. Wyjątkowa nagroda dla Klaudii Zwolińskiej
Sport
Manchester City kontra Real Madryt. Jeden procent nadziei
Sport
Związki sportowe nie chcą Radosława Piesiewicza. Nie wszystkie
Sport
Witold Bańka dla "Rzeczpospolitej": Iga Świątek i Jannik Sinner? Te sprawy dały nam do myślenia
Sport
Kiedy powrót Rosji na igrzyska olimpijskie? Kandydaci na szefa MKOl podzieleni