[b][link=http://blog.rp.pl/szczeplek/2009/05/28/miedzy-nami-artystami/]Skomentuj na blogu[/link][/b]
Skoro spotykały się dwie najładniej i najbardziej ofensywnie grające drużyny w Europie, wiele osób spodziewało się gradu bramek, w dodatku po równo z obu stron. Cóż to byłby za finał, gdyby skończył się wynikiem 4:3 lub 5:4.
Coś takiego było jednak prawie niemożliwe. Takie mecze jak Real – Barcelona 2:6 przed trzema tygodniami należą do rzadkości. Alex Ferguson dobrze powiedział na konferencji przed finałem: – To, że zagramy w białych koszulkach, nie oznacza, iż będziemy jak Real tylko tłem dla Barcelony.
A jednak mecz wyglądał inaczej, niż się dość powszechnie spodziewano. W finale nie można sobie pozwolić na ryzyko, nawet jeśli ma się asy w kieszeni i armaty na bastejach. Kiedy strzeli się bramkę, logika każe bronić przewagi, a nie bić się o większą.
Barcelona obaliła tę teorię. Nie zastosowała zasady swojego wielkiego trenera sprzed pół wieku Helenio Herrery, który obronę uważał za podstawę sukcesu. Grając przeciwko Anglikom prowadzonym przez Szkota, wybrała filozofię szkockiego trenera Jocka Steina, który w czasach kiedy rodzice Lionela Messiego byli w wieku przedszkolnym, powiedział, że najlepszym miejscem do obrony własnej bramki jest pole karne przeciwnika. I po zdobyciu prowadzenia Katalończycy nie tylko się nie cofnęli na z góry upatrzone pozycje, ale nie dali piłkarzom Manchesteru szans na głębszy oddech na ich połowie.