[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/szczeplek/2010/06/16/imieniny-jolanty/]Skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]

15 czerwca 1974 roku Polacy rozpoczęli serię zwycięstw, która doprowadziła ich do trzeciego miejsca na świecie. Wygraliśmy w Stuttgarcie 3:2 z Argentyną. Mecz zaczynał się o godz. 18, było ciepło jak dziś, jeszcze nie wiedzieliśmy, na co naszych stać. Usiedliśmy więc przed telewizorami z nadzieją i strachem jednocześnie. Sytuację ułatwiał fakt, że 15 czerwca imieniny obchodzi Jolanta. Różnych rzeczy mogło brakować w epoce Edwarda Gierka, ale nie alkoholu. Nim więc Grzegorz Lato wbił Argentyńczykom bramkę w siódmej minucie, a Andrzej Szarmach dołożył drugą w dziewiątej, spora część narodu bujała w obłokach. No a potem, po zwycięstwie, to już wiadomo, i nic dziwnego, że nowo narodzonym synom dawało się wtedy imię Robert, a córkom Gadocha.

Tak sobie o tym myślałem, oglądając mecz Nowej Zelandii ze Słowacją, która pokonała nas w eliminacjach, ale bardzo jej to ułatwiliśmy.

Napisał do mnie konsul RP w Nowej Zelandii Sławomir Stoczyński, kuzyn Romana Koseckiego, któremu zresztą w przeszłości pomagał w transferach, a w Madrycie przegadał samego Jesusa Gila, prezydenta Atletico. Otóż Sławek wspomniał o swoim synu w wieku maturalnym Filipie, który ma za sobą grę w drużynie Kosy Konstancin razem z Jakubem Koseckim. Chłopak pojechał z rodzicami do Wellington (jego mama została tam ambasadorem), chciał nadal grać w piłkę, ale nie bardzo miał gdzie. Wreszcie wprosił się do jakiegoś ligowego klubu, a kiedy już zapatrzeni w angielski futbol tubylcy dali łaskawie szansę dryblerowi z Konstancina, który nie mieścił się w ich schematach, okazało się, że młody Polak jest lepszy od wielu z nich. I nie wiadomo, jak to się skończy.

Krótko mówiąc, pewnie poziom polskiej piłki jest wyższy niż nowozelandzkiej, ale to oni grają na mundialu, cieszą się z pierwszego punktu jak my kiedyś ze zwycięstwa nad Argentyną, a nam zostały wspomnienia imienin Jolanty z roku 1974. Zresztą to piękne imię też jest w Polsce coraz mniej popularne.