Początek był brawurowy, ale od złota Tomasza Majewskiego już nic miłego Polaków na Stadionie Olimpijskim nie spotkało.
Igrzyska lekkoatletyczne są piękne, co wieczór jakaś lekcja, jak się bawić, wygrywając, albo jak przekraczać siebie. Dyskobol Robert Harting biegnie po zwycięstwie przez płotki ustawione już na finał pań, a publiczność krzyczy po każdym jego podskoku. Wspomniane panie muszą czekać po 100 m przez płotki na fotofinisz, by rozstrzygnąć, czy złoto i rekord olimpijski bierze Australijka Sally Pearson, czy Amerykanka Dawn Harper. Brązowe medale w skoku wzwyż zdobywa aż trzech skoczków, z czego jeden to Brytyjczyk Robert Grabarz, wnuk Polaka, a drugi Katarczyk Mutaz Essa Barshim, uczeń Polaka Stanisława Szczyrby.
A polscy Polacy, uczniowie Polaków – ciągle w tle. Kamilowi Kryńskiemu za awans do dzisiejszych półfinałów 200 m należy się miłe słowo, ale to raczej wyjątek od reguły.
Piotrowi Małachowskiemu konkurs w rzucie dyskiem się nie udał: wicemistrz z Pekinu psuł próby, rywale uciekli już na początku. Najbliżej podium Polak był po czwartej serii, wtedy po rzucie na 67,19 brakowało mu 19 cm do trzeciego Virgilijusa Alekny. Do Hartinga i Irańczyka Ehsana Hadadiego już dużo więcej, około metra. Potem wyprzedził Małachowskiego jeszcze broniący tytułu Estończyk Gerd Kanter w drodze po brąz. Ale Małachowski przynajmniej pokazał, jak przegrywać z klasą: nie chował się w szatni, nie dąsał, nie zasłaniał się kontuzją, choć mógł, bo prawy biceps ostatnio bolał.
– Kontuzje są wpisane w życie, oni czterej byli lepsi. Chylę czoła przed Hartingiem, po dwóch z rzędu mistrzostwach świata ma złoto olimpijskie. Myślałem o pierwszym miejscu, wystarczyło rzucić metr dalej, zmarnowałem szansę – opowiadał Małachowski.