Nie chodzi jedynie o gigantyczne honoraria, ale również o to, że spełnione zostaną wreszcie marzenia tych, którzy na ten pojedynek czekają od lat. Takie ringowe wojny były przecież od zarania solą boksu. Gdy Jack Dempsey bił się z Gene Tunneyem czy Jackiem Sharkeyem, a później Joe Louis z Maxem Schmelingiem, interesował się tym cały świat.
Podobnie było już w telewizyjnych czasach, gdy Muhammad Ali walczył z Joe Frazierem i George'em Foremanem. Dwie przegrane walki Mike'a Tysona z Evanderem Holyfieldem biły rekordy finansowe w systemie pay per view. Później zastąpił ich Oscar De La Hoya, teraz standardy wyznacza Mayweather jr.
Co do tego, że jego pojedynek z Pacquiao znów przesunie finansowe granice, nikt nie ma wątpliwości, ale znaki zapytania nie zniknęły. Zbyt wiele jest bowiem sprzecznych interesów największych graczy na rynku, by wiara w nieodwracalność tego wydarzenia mogła być mniej krucha. Przed laty Lennox Lewis mówił „Rz", że najpierw sława, później kasa – ale dziś zdaje się, że jednak najważniejsza jest kasa.