Polacy świetnie zaczęli. Tak jak piłkarze Kazimierza Górskiego w meczu z Argentyną na mundialu, jak gracze Antoniego Piechniczka z NRD w Lipsku, jak zawodnicy Jerzego Engela z Ukraińcami w Kijowie. Tylko tamte drużyny, jak już sobie ustawiły przeciwnika nokautującym ciosem to zawsze wygrywały. Ta musiała walczyć do końca.
Szkoci mieli prawo załamać się już po dwóch minutach. Odgrażali się, że przypilnują Lewandowskiego a on im udowodnił, że to nie jest takie proste. Widzieliśmy starego, dobrego Jakuba Błaszczykowskiego, Łukasza Piszczka jak w Borussii i Grzegorza Krychowiaka, wreszcie na takim poziomie, jaki pokazuje w Sewilli. Szkoci nie potrafili ich zatrzymać, nie mieli pomysłu jak sforsować polską obronę.
Aż nadeszła 45. minuta meczu, Mattowi Ritchiemu przytrafił się strzał życia i na drugą połowę wychodzili zupełnie inni Szkoci. Polacy niestety też. To dziwne, że reprezentacja, w której w porównaniu ze Szkocją są prawdziwe europejskie gwiazdy, tak bardzo dała się zdominować. Szkoci nie potrzebowali do tego jakich wyjątkowych środków. Po prostu walczyli, biegali, skakali, robili więc to, co robi się na Wyspach Brytyjskich od stu lat. I wcale nie faulowali ponad miarę. Polacy znaleźli się w sytuacji realnego zagrożenia porażką i nie dali sobie z tym rady. Wyrównali szczęśliwie, bo Lewandowski nawet na pustyni znajdzie wodę. Nie ma w tej reprezentacji dobrego rozgrywającego. Są przeszkadzający rywalom pomocnicy: Krzysztof Mączyński, Tomasz Jodłowiec, ale oni nie potrafią poprowadzić gry.
Pomimo to wierzę w niedzielne zwycięstwo nad Irlandią, bo Adam Nawałka ma lepszych piłkarzy niż mieli Franciszek Smuda i Waldemar Fornalik. Stadion Narodowy może wreszcie stać się stadionem szczęśliwym.