W ubiegłym roku polski kolarz wygrał wyścig rozgrywany na krętych i pagórkowatych drogach Limburgii. Było to jego pierwsze zwycięstwo w koszulce mistrza świata w wielkim klasyku i drugie oprócz jazdy na czas w prologu Paryż–Nicea w poprzednim sezonie. Kwiatkowski potwierdził wtedy w Holandii umiejętność mistrzowskiego rozgrywania wyścigów jednodniowych.
Przed tegoroczną edycją był faworytem. Drużyna Sky wyznaczyła mu rolę lidera, a wszystkie lokalne media wymieniały go jako możliwego zwycięzcę jednym tchem z miejscową gwiazdą Tomem Dumoulinem, belgijskim idolem – trzykrotnym zwycięzcą wyścigu – Philippe'em Gilbertem oraz Australijczykami Michaelem Mathewsem i Simonem Gerransem.
W decydującym momencie, kiedy raz za razem trzeba było w morderczym tempie pokonywać kolejne niewielkie, ale wykluczające wszelką słabość organizmu pagórki, 25-letni torunianin zszedł z roweru. To niezwyczajne zachowanie dla tego walecznego zawodnika, ale w tym wypadku zdrowy rozsądek zwyciężył z ambicją.
Za metą Kwiatkowski tłumaczył, że deszcz i zimno w pierwszej fazie wyścigu dały mu się tak mocno we znaki, że bardzo zmarzł na rowerze i dalsza jazda była pozbawiona sensu. Wolał zachować siły na kolejny wielki klasyk Liege–Bastogne–Liege (24 kwietnia), niż trwonić je na ciężką końcówkę Amstel, wiedząc, że nic tym razem w Limburgii nie zdziała.
Nie dali rady także faworyci. Niespodziewanie ograł ich włoski weteran z drugiej ligi (grupa Wanty) Enrico Gasparotto. Na finiszu wyprzedził on młodszego o dziesięć lat Duńczyka Michaela Valgrena. Najlepszy z Polaków Michał Gołaś, który wcześniej pracował dla Kwiatkowskiego, był 72. Kolarze z CCC Polkowice wypadli jeszcze słabiej. Wciąż uczą się kolarstwa na najwyższym poziomie.