Korespondencja z Paryża
– Finały nie są po to, by pięknie grać. Są po to, by je wygrywać – mówił dzień przed meczem trener Portugalczyków Fernando Santos. Powiedzenie głębokie i odkrywcze, jak u Paulo Coelho, wzięli sobie do serca jego piłkarze. Grali brzydko, a na dziesięć minut przed końcem drugiej części dogrywki przeprowadzili akcję, po której rezerwowy Eder strzelił zza pola karnego gola dającego zwycięstwo. Eder na co dzień gra we francuskim Lille, jeśli marzy mu się dobry sezon, powinien poprosić swojego agenta o pomoc.
To był finał jak całe Euro – bez fajerwerków, na wyczekanie, sprawdzenie cierpliwości rywala i odporności na nudę kibiców. Francuzi zabrali się do pracy z pewną nieśmiałością, jakby pewni, że wcześniej czy później uda im się zdobyć gola. W pierwszej połowie strzelał Olivier Giroud, w drugiej Antoine Griezmann, Moussa Sissoko i znowu Giroud, a w doliczonym czasie Andre-Pierre Gignac trafił w słupek bramki Rui Patricio.
To nie było jednak święto futbolu. Portugalczycy nie szarżowali. Francuska prasa wydała na nich wyrok jeszcze przed meczem. Drużyna, która po drodze do Paryża wygrała tylko z Walią w półfinale, bo przecież pozostałe mecze, w tym z Polską, w regulaminowym czasie najwyżej remisowała, nie miała prawa przeciwstawić się Francuzom. Gospodarze mieli przejść do wieczności. „Naprzód, dzieci Ojczyzny" – krzyczały okładki gazet.
Miłość Francuzów do własnej drużyny nie była uczuciem od pierwszego wejrzenia. Francja wyszła z grupy, strzelając zwycięskie gole dopiero w końcówkach, nawet Albanii. Ale grupa była jak liceum – rzadko kiedy królowa studniówki nadal należy do najpiękniejszych na studiach, gdzie przyjeżdżają dziewczyny z całej Europy.