—korespondencja z Lahti
Przepis na to zwycięstwo był w zasadzie prosty: wesoły Piotr Żyła, poważny Maciej Kot, solidny Dawid Kubacki i odporny Kamil Stoch plus ambitny trener Stefan Horngacher i zgrana ekipa wsparcia do smaku.
Podnosili polskim kibicom poziom adrenaliny od pierwszego skoku Piotr Żyły, do ostatniego – Kamila Stocha. Prowadzili od początku, potem można było z rosnącą radością, notować zmiany dystansu do najbliższych rywali. To inny, ale pouczający skrócony zapis tej opowieści: najpierw prowadzili o 2,4 punktu (Żyła), potem kolejno: 7,7 (Kubacki); 18,2 (Kot); 17,4 (Stoch); 6,4 (Żyła); 28,6 (Kubacki); 24,9 (Kot) i 25,7 (Stoch) na szczęśliwy koniec. Na drugim miejscu pojawiali się kolejno Norwegowie, Niemcy, Austriacy, znów Niemcy, znów Austriacy i w końcu Norwegowie.
Nie ma sensu analiza, który z Polaków skoczył lepiej, który gorzej, bo żaden nie miał wpadki, żaden nie zawiódł, każdy włożył w konkurs tyle talentu i pracy, ile miał w ten sobotni wieczór. Denerwowali się rywale, bo oni nie mieli tej pewności w każdej próbie.
Płakał Andreas Fannemel, gdy pospuł drugi skok i myślał, że z medalu nici. Spuścił głowę Stefan Leyhe, gdy pogrzebał szansę drużyny fatalną próbą na odległość 103,5 m. Gregor Schlierenzauer był najsłabszy w drużynie Austrii. Z drugiej strony zdarzały się skoki wybitne – najwięcej punktów w konkursie znów zdobył Stefan Kraft – podwójne mistrzostwo świata to nie jest przypadek. Rekord skoczni Forfanga też ubarwił konkurs – ale 138 m to był też potężny podmuch pod narty, ten skok wcale nie oznaczał najwyższych not.