Ten scenariusz powtarza się co cztery lata. Anglia jedzie na wielki turniej z ogromnymi oczekiwaniami, niemającymi logicznego uzasadnienia, i zostaje szybko sprowadzona na ziemię. Po 1990 roku w finałach MŚ wygrała tylko dwa mecze w fazie pucharowej (z Danią w 2002 roku i cztery lata później z Ekwadorem).
Przed wyjazdem do Rosji, pierwszy raz od dawna, buńczuczne zapowiedzi ustąpiły miejsca realnej ocenie sytuacji. Młody zespół pod wodzą równie młodego trenera Garetha Southgate'a miał jechać po naukę, nikt nie wywierał presji. Wystarczyły jednak dwa zwycięstwa nad autsajderami – Tunezją i Panamą – by na Wyspach wrócił optymizm.
To idzie młodzież
Dobrych nastrojów nie zepsuła nawet porażka z Belgią, bo obie drużyny nie wystawiły galowych jedenastek, oszczędzały swoich liderów (Harry Kane, Romelu Lukaku), a poza tym przegrany stawiał się w teoretycznie lepszej sytuacji, unikając Brazylii i trafiając do łatwiejszej części drabinki.
Kolumbia, potem zaś Szwecja lub Szwajcaria w ćwierćfinale, a następnie Chorwacja albo Rosja – tak wygląda droga Anglików do ewentualnego finału. Nic dziwnego, że po odpadnięciu Hiszpanów kibice i eksperci oczami wyobraźni widzą już swoich piłkarzy wychodzących 15 lipca na moskiewskie Łużniki.
– Jeśli nie dojdziemy przynajmniej do półfinału, będę zszokowany – mówi były reprezentant Anglii Paul Merson. – Kolumbia to niebezpieczny rywal, ale jesteśmy wystarczająco dobrzy, by sobie z nim poradzić. Szanuję Szwedów i Szwajcarów, ale gdy nie potrafisz pokonać takich zespołów, nie możesz myśleć o sukcesach na mundialu.