Kowalczuk mierzyła się z Bianką Waldken, czyli trzykrotną mistrzynią świata, brązową medalistką poprzednich igrzysk i swoją prześladowczynią. Brytyjka przyleciała do Tokio po złoto, więc do walki o trzecie miejsce przystąpiła z „pustym, złamanym sercem". Tak przynajmniej opowiadała w strefie wywiadów dziennikarzom.
Ona smak olimpijskiego medalu już znała, Polka wierzyła w życiowy sukces. Najpierw wylewała więc łzy po porażce w ćwierćfinale z Milicą Mandić (Serbka zdobyła złoto), a później, kiedy pokonała ją Waldken. Bolało, bo sukces w obu walkach był blisko. Decydowały niuanse.
Trener Waldemar Łakomy wyjaśniał, że sędziowie wcale nie musieli przyznawać rywalce punktów za pierwsze ciosy. Trzeba mu zaufać, bo jego podopieczna rywalizuje w dyscyplinie, której odbiór dla przeciętnego kibica jest trudny. Zdobycie punktu wymaga uderzenia ręką albo kopnięcia w ochraniacz głowy lub tułowia, ale cios musi mieć odpowiednią moc, uzależnioną od kategorii wagowej.
Medal byłby dla Kowalczuk finałem niezwykłej podróży. Koronawirus najpierw uratował jej igrzyska, a później mógł je odebrać. Zawodniczka z Olsztyna w grudniu 2019 roku zerwała więzadła krzyżowe i próbowała dogonić uciekający czas. Przełożenie imprezy przyjęła westchnieniem ulgi.
Teraz jej podróży do Tokio zagroził fałszywie pozytywny wynik testu. Była przez chwilę poza igrzyskami, ostatecznie na pokład samolotu wsiadła cztery dni później, kiedy reszta kadry dotarła już na miejsce. – Zrobiło się nerwowo. Nie wiedzieliśmy, czy Ola w ogóle zdoła przylecieć, więc zapisuję jej ten start na duży plus – mówi Łakomy.