Nieprzypadkowo równo z noworocznym południowym hejnałem z wieży mariackiej na boisko przy ulicy Józefa Kałuży wybiegają od dziesięcioleci dwie jedenastki Cracovii, aby rozegrać mecz, którym żyje się tylko jeden dzień.
Opowiadali mi piłkarze z wielkiej drużyny Kazimierza Górskiego, że kiedy spotykali się na sylwestra z roku 1973 na 1974 w różnych miastach Polski, to życzyli sobie zwycięstwa choćby w jednym meczu na mistrzostwach świata. Tak, żeby nie wracać do Polski całkiem na tarczy. Pięć dni później odbywało się losowanie, które przydzieliło nam Argentynę, Haiti i Włochy. Piłkarze uznali, że życzenia większości z nich się spełnią: pokonanie Haiti nie powinno być problemem. Jak się to skończyło, starsi pamiętają, a młodsi mogą zobaczyć w telewizyjnych powtórkach: wygrali pięć meczów z rzędu i zajęli trzecie miejsce.
W latach następnych ze spełnianiem się noworocznych życzeń różnie bywało, aż w końcu doszliśmy do sytuacji, w której w przypadku polskich piłkarzy przestały one mieć jakiekolwiek znaczenie. Żeby życzenia miały szansę się spełnić, muszą być realne. Przecież nie można życzyć Józkowi zagrania w filharmonii koncertu skrzypcowego Brahmsa, skoro Józek nie umie grać na skrzypcach. Jeśli ktoś przewraca się na piłce, to raczej nie kupi go Barcelona.
Próbować jednak warto, wykazując przy tym cierpliwość. Wiem z własnego doświadczenia, że kiedy już wybije północ, a człowiek jeszcze trzyma się na nogach, już go te nogi niosą. Taniec to strata czasu. Co robią w takiej sytuacji normalni faceci w wieku produkcyjnym? Idą grać. Przynajmniej tak mi się kiedyś zdarzyło. Podczas sylwestra u mojego brata w Zalesiu w ciemną noc stanu wojennego potraktowaliśmy grę na zaśnieżonej ulicy Wita Stwosza jak jeszcze jeden dowód tęsknoty za wolnością. Grało nas kilkunastu chłopaków, którzy później stawali się posłami, ministrami. Kilku z nich z powodu różnic w poglądach dziś już ze sobą nie rozmawia.
Piłkę pożyczyliśmy od syna mojego brata. Chłopak dostał ją na Gwiazdkę i schował w szafie, gdzie miała poczekać do wiosny, a my zachowaliśmy się trochę jak bracia Wilkowie z mojej Falenicy, którzy przygotowali kiedyś bimber, ale nie mogli się doczekać, więc zjedli zacier łyżkami. Mus to mus. Wszystkiego najlepszego!